Ten tramwaj wiezie do ludzi
Do teatru można iść aby odpocząć po przygodach dnia. Do teatru można - na sztukę nie zawsze! Nie idźcie więc do Polskiego Teatru w Poznaniu! Tennessee Williams zajmie wam kilka godzin. Będzie prowadził mocno trzymając za rękę nad skrajem otchłani, rozkołysze u kresu drogi - i ciśnie w przepaść. W przepaść, może zwątpienia, może rezygnacji, na pewno w przepaść, skąd na spotkanie wyjdzie wam życie wysterylizowane subtelnie od drobnych, codziennych emocji nazywanych radościami dnia, odarte z etykietalnych zaokrągleń, życie pozbawione iluzji, prowadzące chyba ku rozpaczy, gdzie nadzieja kryje się jedynie w tym arcyintymnym przeświadczeniu, że gdzie indziej na pewno jest inaczej. Ot, inaczej. I pasuj się teraz widzu swoim doświadczeniem życiowym z nabojem dość ponurych uogólnień, którymi strzela finał "Tramwaju zwanego pożądaniem".
Sztuka ta na Zachodzie cieszy się sukcesami od kilku lat. Od daty swojego powstania weszła triumfalnie na sceny Stanów Zjednoczonych, Anglii, Francji. Autor o ustalonej już sławie odniósł kolejny sukces. Dobrze nastawił celownik i trafił w punkt: niepokój ludzkiego serca. Można ten niepokój formułować na kilka sposobów. Lecz "Tramwaj" jest wycinkiem twórczości - nie daje prawa do syntez. Nie znam ani "Szklanej Menażerii", ani "Kotki na płonącym dachu", ani "Orfeusza". Jestem tedy skazany albo na blagę, albo na ostrożność. Wybieram ostrożność. Nie będę więc wyprowadzał syntez. Lecz zostaje pytanie: dokąd nas wiezie ten "Tramwaj"?
Są pokrzywdzeni na świecie, których krzywdzimy, niebacznie. I jest ludzka etyka, która wiele wybacza. Na sztuce można było przypuszczać, że Stanleyowi dziecko urodzi się martwe, bo pograł brutalnie z Blanche. Lecz Stella w najlepszym zdrowiu wydała na świat potomka - los, przeznaczenie, fatum zawiesiło karzący miecz.
Bo Willams nie wprowadza demonów życia na scenę. Ta sztuka w zasadzie kobieca - jest sztuką jednej roli. Blanche. Znowu? Tak! Ale trzeba odpowiedzieć na pytanie - gdzie tkwi jej, sztuki, prawda? Czyli dokąd nas wiezie ten "Tramwaj"? Więc jeszcze raz: życie ścierało Blanche na proch. U schyłku młodości, czyli właśnie teraz - chciała odejść od gry. Co mogła uratować? Ani cnoty, ani urody, ani godności jakkolwiek pojętej, ani schedy rodzinnej, o którą wierzyciele ojców dawno rzucili los. Ot, kilka lat starzejącego się życia przy boku naiwnego Mitcha, któremu dochowałaby i miłości i wierności - na pewno. Lecz cień grubiańskiego Stanleya położył się w poprzek tych zamiarów. Bo można krzywdzić nie wiedząc, nie wolno świadomie, a już na pewno nie wolno krzywdzić słabszych, ludzi - jak powiada autor - "osaczonych ciężkimi warunkami życia".
Więc moralistyka na codzień ku ostrzeżeniu nieprawych serc, problem winy i kary? Nic podobnego! Stanley, zapewne dzielny żołnierz drugiej wojny światowej, zresztą Polak z pochodzenia, a Polacy, jak wiemy, dobrze się bili w armii USA - nadal będzie szczęśliwy przy boku Stelli, dochowa się może licznego potomstwa, kupi nowy samochód, wyprowadzi z "takiej" dzielnicy, dorobi domku, doczeka sędziwej starości - i do końca nie zrozumie co zrobił. Los i khatarsis wyszły z tego teatru, a w każdym razie z tej sztuki - przez "stage door" - tylnymi drzwiami. Odniosłem wrażenie, że autor po ostatnim słowie jakie padło ze sceny, powiedział jeszcze: myśl, zapędzony Amerykaninie, więcej nad sobą. Bo mój teatr - to życie. Powiedział, lecz nie napisał.
Tak jest istotnie, i w tym mieści się chyba sukces tej literatury, która może tylko niektórych porywa, wstrząsa lub targa, ale która wszystkich kłuje na pewno. Kłuje i uwiera, każe natrętnie o sobie pamiętać.
Odniosłem dziwne wrażenie: zatarcie czasu fabuły. Uwagi o drugiej wojnie brzmią całkiem wyraźnie, a mimo to wydawało się, że rzecz rozgrywa się w pierwszych latach pokryzysowych (1929-33), w okresie rooseveltowskiego "New Dealu". Szukałem wytłumaczenia tych mylnych sugestii. Znalazłem. Zaułek i środowisko. Nas Polaków serce o Stanleya - rodaka nie boli, chociaż drażnią słowa o "ścierwie zza oceanu", ani nie bawi szczególnie "francuska" rozwiązłość Blanche, uprawiana z wytrwałością w pobliżu koszar USA. Jest tu natomiast pasja szukania istot z dala od Broadwayu i Fifth Avenue, pochylenie się nad ludzkim losem. I zaduma. Zaduma humanisty, na którąż jakże czasu niewiele w społeczeństwie służącym mamonie.
Są wyraźne trudności w adaptacji amerykańskich kawałów na sceny rodzimego teatru. Nie mamy w tym względzie wiele tradycji. Obiegowa zaś wiedza, czerpana z filmów nielicznych, Międzynarodowych Targów Poznańskich, rzadkich pocztówek z drugiego kontynentu i ,,Wolnej Europy" - zawodzi. Zawsze istnieje ta obawa, że przemówi konwencja Ameryki jakoś tam pojmowanej przed wojną, gdy nasi jeszcze dziadkowie jechali na drugi kontynent za chlebem, by czasem dosyłać dolary, lub siadać tam za komunizm. Dzisiejsza Ameryka jest różna od tej tamtejszej, i od tej późniejszej: okresu Wielkiego Kryzysu. Ale cóż z tego, kiedy nam brak wizji i skazani jesteśmy na domyślność.
Amerykańska sztuka współczesna jest wtedy doskonałą próbą wyobraźni. Dla wystawców - i dla recenzenta, który tylko palcem po mapie bawił w Nowym Świecie i nie rości sobie pretensji, wzorem dzisiejszych znawców Zachodu po dwutygodniowej wycieczce "Orbisem", do znajomości nawet Amerykanów, jakkolwiek ocierał się o nich i przez z górą dwa lata w czas wojny. Nie będę więc wróżył z fusów. Mogę tylko powiedzieć; tyle wyszło z tamtego klimatu, że dramat Blanche, pisarsko zarysowany ostro, zyskał barwy i głębokość, że reżyserska i scenograficzna troska (reżyser Ryszard Sobolewski, scenograf: Zbigniew Bednarowicz), oraz literacka opieka Stanisława Hebanowskiego inteligentnie i z kulturalną powściągliwością nie szukały na siłę środowiskowej egzotyki dla powszechnych dramatów człowieka. Czyli bez pretensjonalności; chciałoby się powiedzieć w przyciszonej stylizacji podano spektakl.
Od dawna nie widziałem poznańskich artystów na scenie. Dobrze działają takie urlopy, bo ma się później trochę świeżego spojrzenia, jeśli, rzecz jasna, własny smak nie zawiedzie. Oczekiwałem wtedy na Irenę Maślińską (Blanche) artystkę zawsze przeze mnie - widza cenioną, chciałem jednak od innej poznać ją strony - pełniejszą, dojrzalszą, może nową po prostu. Nie zawiodły nadzieje. Gra jej zyskała swobodę, jest klasą wówczas kiedy szuka odmiennych rozwiązań od stylu gry, zaprezentowanego np. w "Majorze Barbarze". Bardzo mi cenić wypada ten wysiłek skierowany na stłumienie patosu. Tę jakąś intelektualną jednoznaczność (np. w partiach kontrowersji ze Stanleyem). Panowała nad olbrzymią większością sytuacji począwszy od drugiego obrazu, zarys jej sylwetki - prowincjonalnej nauczycielki przetartej przez życie - pozostawił piętno na spektaklu.
Stella - Maria Możdżeniówna - czysta, bez wahnięć. Przejrzysta i konsekwentna. Proszę zwrócić uwagę jak ceni sobie gest, ruch, jak zna wartość tych rzeczy. Ani razu nie zamąciła podbiegłej spokojnym liryzmem roli kochającej siostry, oraz żony, znającej prawa i wymagania własnego ciała. Nie wiem z jakiej szkoły aktorskiej wywodzi się p. Możdżeniówna, nie sądzę także aby pochwały widza mogły ją zepsuć - wiem za to, że talent to na pewno nie mały, że kiedy od drugiego czy trzeciego obrazu wszedłem w atmosferę sztuki i zrozumiałem autorskie intencje - wiedziałem, że nie zawiedzie.
Naprawdę nie mogę pisać szeroko o wszystkich. Więc jeszcze Stanley - Eugeniusz Robaczewski. O ten na pewno zna siłę własnego głosu i zalety własnej nieułomnej postaci. Tak, napewno - głos i fizyczna okazałość grały u niego. To była chyba taka koncepcja aby trochę robić na siłę, niby że Amerykanie są hałaśliwi. Racja - są hałaśliwi. Ale są też naturalni, niekiedy, jak trafny Mitch (Henryk Olszewski), dziecięco naiwni. Polacy są ponadto trochę liryczni i, wiadomo, bardzo cwaniaccy. Nawet u obcych. Na krzyżówce tych cech: dużo cwaniactwa, temperamentu i hałasu mieścił się Stanley, owe, niech bogi darują Williamsowi, bo mi jednak trudno "scierwo zza oceanu". Chamstwo zaś, stanowiło znamię widziane głównie przez Blanche, nie zaś, sądzę, integralną cechę faceta.
Jeśli dobry teatr, jak prawdziwa sztuka, jest nieustannym odkrywaniem prawd - "Tramwaj zwany pożądaniem" jest takim odkryciem. Łatwiej nam teraz rozumieć przyczyny sukcesu tej sztuki na Zachodzie. Być może, że padnie u nas na grunt bardziej sceptyczny. Tak czy inaczej Teatru Polskiego w Poznaniu to zasługa, że Tennessee Williams pokazał nam kawał własnego świata, który jest światem nas wszystkich.