Artykuły

Życie za kolorowym abażurem

Jerzy Wróblewski odnajduje w sztuce Williamsa "Tramwaj zwany pożądaniem" kontrapunktową technikę zestawiania delikatności z brutalnością, liryzmu z ekspresją, ciszy z hałasem, szeptu z krzykiem. Cały czas przeplata lub prowadzi równocześnie odmienne, przeciwstawne linie melodyczne, zderza ze sobą różne osobowości, istotę życia oraz zewnętrzną powłokę, pełnię światła i światło ukryte za kolorowym abażurem.

Tak widzi reżyser egzystencjalną materię dramatu. Realia czasu i miejsca akcji pomija. Amerykańskości w przedstawieniu prawie nie ma. Rozpłynęły się gdzieś atrybuty amerykańskiego południa. Na drugim planie nie ma na przykład ludzi ciemnoskórych. Problematyka socjalna też nie daje znaku. Mało kto zauważa, że początkiem historii jest zdeklasowanie społeczne dwóch sióstr. Pozostaje siła gry uczuć i pożądań. Realizm jest uzupełniony motywacjami głębiej ukutymi, modną kiedyś psychoanalizą, kompleksami, urazami.

Sztuka nie jest nowa. Powstała przeszło czterdzieści lat temu. Przez polskie sceny przeszła triumfalnie na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Trafiła również do Olsztyna.

Czego szukamy w niej teraz? Oczywiście dla młodych pokoleń istotne są motywacje poznawcze. Trzeba poznać najciekawsze zjawiska dramaturgiczne.

Dlaczego jeszcze? Utwór jest napisany tak jak trzeba. Ma nienaganną konstrukcję, świetne dialogi, zawiązany konflikt zmierzający do tragicznego końca.

Co ponadto? Dramat trafia w nastroje społeczne i psychologiczne świata końca lat osiemdziesiątych. Okrucieństwo i brutalność staje się stylem życia. Krzyk, alkohol, wulgarne dowcipy, dominacja pieniądza... Pełno tego w życiu. "Tramwaj..." Williamsa oddaje taki obraz świata.

A także niziny dobrego smaku. Już na początku lat sześćdziesiątych zauważono, że dwukrotny laureat nagrody Pulitzera, prestiżowej nagrody literackiej na rynku amerykańskim, w swoich utworach balansuje na granicy kiczu. Opanował tajniki dramaturgii, wiele wie o ludziach i potrafi ich losy ukazywać. Gubi się natomiast w realiach, w szczegółach życia codziennego. Okoliczności zdarzeń są dziwaczne, ekstrawaganckie aż do skrajności, prostackie.

Jerzy Wróblewski nie usiłował tego ukrywać. Taki jest Williams, takiego pokazał na scenie. Przedstawienie rozpoczyna się ostrą muzyką i równie ekspresyjnym wejściem knajpianej oliwy. Potem pojawia się grupka używających życia mężczyzn. Pijaństwo, grubiańskie, płaskie dowcipy, rżnięcia w karty.

Na tym głośnym, odpychającym tle pojawia się postać Blanche. Delikatna, zagubiona, zakompleksiała, kryjąca się za kolorowymi światłami, za barwnym abażurem, który pełni w sztuce funkcję symbolu. Williams w swoich sztukach zawsze chętnie skupiał uwagę na kobietach odbiegających od normy, na osobowościach nieprzeciętnych. Tak też jest w "Tramwaju...".

Zaraz po napisaniu sztuki, kiedy jeszcze chętnie stosowano do utworów literackich miarę socjalną, fabułę "Tramwaju..." można było potraktować jako rzecz o dwóch zdeklasowanych siostrzyczkach, z których jedna poślubiając prostaka i brutala pogodziła się z losem, natomiast druga na przekór doświadczeniom usiłuje jeszcze wyrwać się z nizin, marzy o wielkim szczęściu i dostatku.

Takie widzenie "Tramwaju..." już nie wystarcza. Teraz trzeba więcej uwagi poświęcić wewnętrznemu rysunkowi postaci, uwarunkowaniom psychologicznym, głębszej prawdzie o naturze. Dlatego istotne są te fragmenty widowiska, które dzieją się między wybuchami peryferyjnego zgiełku, kiedy w ciszy dzieje się coś z ludźmi, przede wszystkim z Blanche, która płaci wielką cenę za wyobcowanie, za nieumiejętność przystosowania się.

Sztuka wywodząca się z małego realizmu, jeszcze z czasów 0'Neille'a, ukazuje nam się jako dramat psychologiczny i psychoanalityczny, a w warstwie formalnej jako utwór głównie aktorski. Wiele zatem zależy od wykonawców. Możliwości obsadowe określają efekt końcowy.

W tej chwili w zespole teatru olsztyńskiego postać Blanche mogła jedynie zagrać Małgorzata Chryc-Filary. I robi to bardzo interesująco. Możliwości zewnętrzne i głosowe nie pozwalają wprawdzie wynosić postaci o kilka szczebli wyżej. Zamiast królowej prowincji mamy myszkę salonów. Tracąc na jednym, zyskuje aktorka tam, gdzie trzeba wydobywać głębię przeżyć, autentyzm tragizmu, nadzieję złudzeń. Jest to z pewnością rola zasługująca na zauważenie i docenienie.

Siostrę Blanche - Stellę gra Alicja Kochańska-Krauze, w tonacji normalności i poczciwości. Chce swój dom ustabilizować i umocnić. Ustępuje gwałtowności i prymityzmowi Stanleya. Jest ofiarą z wyboru, podczas, gdy jej siostra ofiarą z przypadku.

Artura Steranko stanowczo wolę oglądać w rolach o bardziej skomplikowanej osobowości, z piętnem dziwaczności, niedojrzałości, lekkomyślności. Tymczasem Stanley, to postać jednowymiarowa. Tu trzeba po prostu być w zgodzie z naturą daną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji