Artykuły

"Śmieszna polska nędza"

Żeromski napisał w podtytule ,,Róży", ze jest to "dramat niesceniczny". Na ogół dyrektorzy teatrów polskich i reżyserzy szanowali słuszność tego sformułowania, które nie musiało być i nie było - autorską dyskwalifikacją dzieła nie na­dającego się do teatru. Pierwszym śmiałkiem był Leon Schiller, który wystawił "Różę" w kilka miesięcy po śmierci jej autora. Irena Solska, grająca podówczas rolę Krystyny, na­pisała w pamiętniku: "W soboty i w niedziele grywaliśmy po dwa razy dla mas robotniczych. Tłumy całe nas słuchały". Wtedy te tłumy, słuchając aktorów, słuchały i przypatrywały się sobie. A dziś, po niespełna siedemdziesięciu latach, kto pójdzie na "Różę", niesceniczny dramat o dziadkach i pra­dziadkach?

HENRYK GIŻYCKI po­stanowił udowodnić, że Żeromski ma coś do po­wiedzenia również na­szemu pokoleniu. Zaan­gażował do tego celu wszyst­kie dostępne mu środki działania scenicznego. Można sobie wyobrazić, w jakim napięciu i w jakim niepokoju powstawał ten spektakl, który przyniósł kieleckiemu teatrowi sukces. Pierwszy bodajże od czasu, gdy grano tu "Mieszczan" Gorkiego i "Zakonnicę i wariata" Witka­cego. 12 listopada powiało z kieleckiej sceny najprawdziw­szym teatrem.

"Róża" ukazała się w roku 1909, a napisał ją dojrzały już autor, który zasmakował dzia­łalności na polu społecznym i politycznym. Napisał ten dra­mat człowiek wrażliwy, obser­wator rewolucyjnych wydarzeń roku 1905, patriota ubolewają­cy nad tym, że potomkowie po­wstańców styczniowych upra­wiają buraki na polach bitewnych, tańczą na balach, w najlepszym zaś przypadku toczą zażarte, jałowe i szkodliwe dla sprawy polskiej spory partyjne. Ten patriota konsekwentnie, od najwcześniejszych opowiadań i nowel przypominał, że kluczem do rozwiązywania spraw naro­dowych jest uregulowanie na­brzmiałych konfliktów społecz­nych wewnątrz kraju.

Patrioci - ludzie sztuki i przyjaciele pisarza odczytali "Różę" jako niepohamowany wybuch goryczy, bezradności, miłości i nienawiści jej autora. "Jakże bowiem głęboka i jak wszechogarniająca musiała być miłość Żeromskiego do ziemi i narodu, jakże głęboko zrósł się z marzeniem o Niepodległej,

skoro przepoił "Różę" takim bólem i taką goryczą - i rzucił ją współczesnym w twarz niemal jak obelgę" - napisał w świetnym eseju Zdzisław J. Adamczyk. Jakże słuszna i przy­kra dla Polaka konkluzja, że pisarz wytoczył swemu naro­dowi proces z powodu załama­nia się nadziei i marzeń.

Utwór wywołał sprzeczne opinie i spory - jak pra­wie każde nowe dzieło Żeromskiego. Ten zaś pisał w liście do żony Oktawii: "W trakcie mojej choroby pojawi­ły się dwie recenzje o "Róży". Jedna w "Nowej Reformie" en­tuzjastyczna i bardzo piękna, zdaje się napisana przez Ra­czyńską Marię, choć nie podpi­sana, druga w "Naprzodzie" przez tego parszywca Haeckera. Niby chwali (choć oczywiście zarzuca mi, że nie wierzę w siłę proletariatu), ale zarazem prawie odsłania pseudonim. Co to za łajdaki te żuliki lite­rackie".

Porównajmy opinie, wyciąg­nijmy wnioski. Również w sto­sunku do przewrażliwionego na krytykę autora. W "Nowej Reformie" napisano, że jest to "Ponura, piękna i silna książ­ka: pierwszy i jedyny (jak do­tąd) obraz prawy rewolucji przebrzmiałej: i to nie przemyślany na chłodno przy zielo­nym stoliku - ale przeżyty, jakoby wyrwany z najgłębszej tajni duszy polskiej. Krzyk ser­ca schylonego w męce serdecznej nad mogiłami żywych i umarłych, serca rozpalonego bólem miłości - krwawa róża wykwitająca na pobojowisku - róża, symbol wiecznie odra­dzającego się życia. Mocna i piękna to książka, jedna z naj­piękniejszych w ostatnich czasach"

Trudno się dziwić Żeromskiemu, że był tą recenzją zachwycony. I trzeba się dziwić jego przewrażliwieniu na opinię Haeckera, który był zawiedziony częścią drugą i finałem dramatu. "Po poecie - pisał krytyk - który tak sięgnął do trzewiów i zatargał, spodziewać się należy, że uczynił to w tym celu, aby z tego wielkiego bólu wywieść równie wielką syntezę, drogę w przyszłość. Zamiast tego daje nam autor coś, co jest wiernie oddanym nastrojem dzisiejszym dość szerokich sfer inteligencji, ale nie drogą rewolucyjnego proletariatu. Praca kulturalna i - wiara w cud. Czyż to ma być wszystko, co nam pozostało? Nie, to mizerne. Tym lud nie mógłby żyć. To nie jego ideologia".

Te uwagi wydają się dziś banałem, wtedy były przejawem odważnego i śmiałego myslenia. Doprawdy warto było nad takimi sądami podyskutować. Możemy nad nimi podyskutować w Kielcach roku 1978 po każdym spektaklu, który trwa trzy godziny i - wbrew pozorom - wcale nie jest nużący. Zasługa

w tym przede wszystkim reżysera i inscenizatora - Henryka Giżyckiego. Zdając so­bie sprawę z "niesceniczności" dramatu Żeromskiego, niebez­pieczeństw i pułapek stąd wy­nikających, postanowił, wbrew autorowi i wbrew tradycji, uczynić z tej sztuki widowisko dramatyczne, zbudowane wedle wszelkich prawideł dramatur­gicznych i teatralnych. Współ­twórcy kieleckiego spektaklu, szczególnie zaś scenograf Józef Napiórkowski i choreograf Da­nuta Spólnicka, stali się sprzy­mierzeńcami reżysera. Stąd przedstawienie tak jednorodne, klarowne i szlachetne estetycz­nie.

POSTACIĄ wiążącą dosyć luźne sceny i wątki jest Czarowic, wędrujący po Polsce i obserwujący jej "śmieszną nędzę": w wiezieniu, w carskiej ochranie, na wiecu robotniczym, na balu. Trzeba się liczyć z tym, że nie każdy widz nadąży z niesłabnącą uwagą śledzić te obrazy, że nie każdy będzie zachwycony dyskursywnością sporych fragmen­tów przedstawienia. Jeśli jednak przyjmiemy zasadę - a o jej respektowanie walczę na tym miejscu od lat wielu - że teatr jest instytucją dla ludzi myślących i wrażliwych, to kielecka "Róża" broni się sama i to znakomicie. Bohaterem tego przedstawie­nia' jest Janusz Rafał Nowicki kreujący role Anzelma i Ska­zańca. Prostymi a wyrazistymi środkami przekazał nam cały dramat, tragedię, i złożoność polskiego losu. Ten właśnie ak­tor najgłębiej zrozumiał zasa­dę sformułowaną przez Witka­cego, że jest to "Polska książ­ka. Kraje do samego dna du­szy głębokością uczucia i myśli. Człowiek cierpi czytając i nie może się oderwać".

Reżyser - co jest niesłycha­nie ważne w dobie udziwniania i eksperymentowania, nie posłu­żył się żadna sztuczką, nie za­stopował jakiegokolwiek podej­rzanego estetycznie chwytu. Zaufał autorowi, sprawdził ak­torów, postawił sobie i współ­pracownikom najwyższe wymo­gi. Maże najmniej sprostał tym zadaniom i po najlżejszej po­szedł linii autor muzyki - Zbigniew Jaremko. On jedyny wyszedł z założenia, że widz w niczym się tu nie połapie, trze­ba mu zatem "zilustrować" mu­zycznie treści i przeżycia, na kształt słuchowiska dla przed­szkolaków. Jedynie fragmenty "Symfonii fantastycznej" Berlioza i "Koncertu skrzypcowego d-moll" Wieniawskiego za­brzmiały przekonująco i wzru­szająco, bo taka już ich ranga.

RZADKO się zdarza na tej scenie owacja zgotowana innym twórcom przedsta­wienia niż aktorzy. Tym razem oklaski (w trakcie spektaklu) zbiera scenograf, choreograf i reżyser. Jest to dowód wzras­tających wymagań widza i jest to jeden z pierwszych sympto­mów poszanowania jego aspiracji przez teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji