Bocian versus orzeł albo komedia z wkładką
W jednej z sekwencji "Pół żartem, pół serio" okazuje się, że bohaterka grana przez Marilyn Monroe ma polskie pochodzenie. Stąd Michał Zadara wysnuł pomysł na spektakl: bohaterką będzie Polka, która ląduje w Chicago w poszukiwaniu pracy. Jako że temat pracy jest istotnym motywem filmu, wystarczyło tylko nieco przestawić akcenty, by nadać całości walor współczesny. Szybko okazuje się jednak, że i ten temat jest jedynie pretekstem. W spektaklu pojawiają się co prawda terminy niezwykle ważkie dla doświadczenia Polaków za granicą, jak chociażby "praca na zmywaku", jednak brak innych (na przykład "nocleg na dworcu" albo "jestem lepszy, bo mam dwa fakultety") każe zachować czujność. Inne słowa-klucze, wśród nich padające gęsto "kurwa", odsyłają nas do doświadczenia co prawda ściśle polskiego, jednak już zdecydowanie bardziej uniwersalnego. Wszystko to sprawia, że spektaklu nie można pomylić z epopeją o polskiej emigracji zarobkowej.
I dobrze. Zadara zetknął się z tym tematem w gdańskim "From Poland with love" i najwyraźniej uznał go za zamknięty. Zamiast tego przedmiotem "Na gorąco" uczynił polski sen o Ameryce. "Rzecz dzieje się w Ameryce naszych marzeń" - czytamy w programie i deklarację tę należy rozumieć szeroko. Chodzi o marzenie o długim, ponadpokoleniowym rodowodzie, który gwarantuje, że spektakl nie grzęźnie w łatwej i koniunkturalnej publicystyce. Pojawiają się za to inne niebezpieczeństwa...
Fabuła, tylko w najgrubszym zarysie zapożyczona z filmu, jest mało skomplikowana. Marzena Kowalczyk przyjeżdża do Chicago i, marząc o karierze piosenkarki, podejmuje pracę w kapeli lesbijskiej.
Równolegle zatrudniają się w niej dwaj amerykańscy przyjaciele, Tąny i Dżek, którzy podają się za kobiety. W rozmowie z naszą bohaterką wyrażają zdziwienie tym, że także w Polsce nie ma pracy, co żartobliwie stawia pod znakiem zapytania naszą najnowszą martyrologię. W końcu kto tu jest większym desperatem: Marzena, która wyjeżdża do Ameryki, czy oni, którzy we własnym kraju muszą udawać kobiety? Mężczyźni, każdy z osobna, zakochują się w Kowalczyk; ta z kolei, jak każda dziewczyna, marzy o biznesmenie. Miłosne szarady i komplikacje pchają akcję do przodu.
Motyw przebieranki jest kluczowym konceptem spektaklu. Przedstawienie zostało zbudowane z rozmaitych cytatów i klisz; ich doborem rządzi prawo pastiszu, parodii, karykatury. Policjant jest żartem z przenikliwego detektywa w rodzaju Brudnego Harrego, biznesmen jednym telefonem aranżuje wieczorny występ Elvisa (fałszywego, oczywiście), grupa polskich gangsterów zajada kiełbasę i nosi charakterystyczne imiona w stylu Wkurwejebany, bohaterowie posługują się przerywnikiem "madafaka", naśladując język produkcji holywoodzkich, a zarazem wyśmiewając polską pronansijejsion (tzw. Pinglisz). I tak dalej, i tak dalej. Teatralna Ameryka Zadary to kraj ulepiony z rozmaitych stereotypów; to Ameryka, jaką oglądamy w filmach, o jakiej słuchamy w piosenkach, jaką sobie sami czasami inscenizujemy. To - w sumie - Ameryka nieprawdziwa, przerysowana, śmiesznie wyidealizowana.
Konkluzja jest, co tu kryć, banalna. Jeśli chodziło Zadarze o to, byśmy się w tym amerykańskim wyobrażeniu przejrzeli jak w krzywym zwierciadle, chybił celu. Na to ów portret jest zbyt gruby, zbyt stereotypowy. W zamian mamy teatralną zabawę, buchający żywioł komediowy, w którym dowcip goni dowcip, a żart ściga się z żartem. W przedpremierowych wywiadach Zadara mówił o znudzeniu teatrem, jaki do tej pory uprawiał, i deklarował chęć sprawdzenia się w nowej konwencji, wypróbowania nowych środków, chwytów, strategii. Formalnie spektakl nie odbiega jednak diametralnie od jego wcześniejszych produkcji. Mamy tu ten sam rodzaj dystansu, który sprawia, że emocjonalne zaangażowanie ustępuje miejsca grze - z materiałem dramatycznym, z widzem. Inny natomiast jest sam temat. Zestawmy "Pół żartem, pół serio" z "Księdzem Markiem", "Fedrą" czy nawet "Wałęsą", a będziemy wiedzieć, o jakie novum chodzi.
Spektakl ujęty jest w ramy trzecioosobowej narracji: aktorzy co jakiś czas wychodzą z ról, stają przy mikrofonie i relacjonują przebieg wydarzeń. Ciągłość stylistyczną i fabularną zastępuje szereg następujących po sobie skeczów scenicznych. Obowiązuje zasada niespodzianki: aktorzy ni stąd ni zowąd wbiegają na widownię, światła zapalają się i zostajemy włączeni w spektakl. Jest tu miejsce i na występ muzyczno-wokalny, i na projekcję wideo, i na akrobacje gimnastyczne. Ani na chwilę nie dajemy się ponieść pokusie interpretacji psychologicznej, wciągnąć w pułapkę scenicznej iluzji. Wszystko od początku do końca jest grą, udawaniem. Scenariusz, jak i poszczególne sekwencje sceniczne, powstawał najwyraźniej w trakcie prób i jest dziełem całego zespołu. To duża siła spektaklu, pozwala bowiem aktorom poczuć się w rolach jak we własnej skórze; grają spontanicznie, pozwalają sobie na małe improwizacje, dobrze się bawią.
To tyle na korzyść. Spektakl trwa trzy godziny i nie na każdą minutę starczyło inwencji. W wielu momentach inscenizacja siada, tempo rwie się; tu i ówdzie akcję pchnięto byle jak, pospiesznie łatając niedostatki. To jednak drobiazgi. Rzecz ważniejsza to pytanie: czemu ta sceniczna zabawa ma służyć? Jeśli dobremu samopoczuciu widowni - Zadara osiągnął swój cel. Widzowie zrywali boki, najbardziej w momentach, kiedy na scenie pojawiał się pan Wkurwejebany. A pojawiał się z dziesięć razy i, gdybym nie widział poprzednich spektakli Zadary, pomyślałbym, że nie tylko wie, jak zdobyć publiczność, ale że głównie o to mu chodzi. Spektakl niebezpiecznie ociera się o sztukę rozrywkową; nad zabawą bardziej wyrafinowaną, polegającą na odczytywaniu cytatów, zbyt często górę bierze niewybredny żart, niewyszukany koncept. Te kilka momentów, dla których Zadara rozpętał całą tę sceniczną awanturę, z łatwością może umknąć, przytłoczone ciężarem komedii.
O jakie momenty chodzi? Kowalczyk wchodzi do sklepu z ubraniami i targuje się ze sprzedawcą o cenę futerka. Gdy ten dowiaduje się o jej pochodzeniu, wyznaje, że sam także jest z Polski. Zbieg okoliczności nader częsty za granicą. Po chwili dodaje, że wyemigrował w 1969 roku. Uśmiech znika nam z ust. Z taniej, wesołej, kuglarskiej rzeczywistości wyłania się nagle rzeczywistość bardzo konkretna, prawdziwa, bolesna. Zadara niepotrzebnie rozwija tę scenę. Mówi się o Kielcach, stąd przechodzi do refleksji dotyczącej Polaków w ogóle, za chwilę aktorzy przemówią słowami z "Wesela"... To co było tylko mglistym, ale mocnym przeczuciem tragicznego doświadczenia rozwleczone zostało w przydługą, przynudną debatę.
Zadara w kilku miejscach spektaklu zastawił tego typu pułapki. Mechanizm jest prosty: okruch "prawdy" wyłania się z oceanu "kłamstwa" i przez to jest wyrazistszy, bardziej dotkliwy. Równolegle sceniczny blichtr ustępuje miejsca zwykłej, "ludzkiej" rozmowie. Zasłona komedii spada odsłaniając niewesołą prawdę. I nie chodzi tutaj o prawdę emigrantów za granicą, o to, by się za nimi ująć, by ukazać ich los. Ów fakt roku 1969 nie zostaje wpisany w biografię pojedynczej osoby ani nawet grupy osób, ale potraktowany jako symboliczne i charakterystyczne znamię na "polskiej duszy". Jeśli wrażenie nie jest wystarczająco mocne, to dlatego, że wszystkie daty, choć naznaczone są ludzkim doświadczeniem, jednocześnie wpisuje się w strategie publiczne, polityczne. A zatem trudno mieć do nich stosunek osobisty.
Mówię o tym w kontekście innej sceny przedstawienia. Odbywa się występ fałszywego Elvisa, który staje na podwyższeniu i śpiewa wolną piosenkę "Blue Moon". Panienki piszczą, za chwilę na parkiecie formuje się kilka par. Tańczą. Obrazek kiczowaty, ale jakiś sielski, przyjemny. Po chwili w piosenkę mieszają się inne dźwięki; "Blue Moon" cichnie, wyłania się "Tomaszów". Pary jeszcze chwilę obracają się wolno, po czym zastygają w miejscach. Kolorowe światła wirują na ścianach.
Piosenka Demarczyk sama w sobie ściska za serce, a co dopiero w zestawieniu z Elvisem. Nie chodzi o to, że "Blue Moon" jest piosenką siermiężną - przeciwnie: jest piękna. Ale, że tak powiem, piękna inaczej. Samotny kowboj w drodze na swoje ranczo śpiewa do księżyca o zawiedzionej miłości. A potem "Tomaszów" - także o miłości, także o samotności, ale naznaczonej czymś niewiarygodnie smutnym, rozdzierającym. Polskim. Z "amerykańskości" wyłania się "polskość", z lekkości - ciężar. Ten właśnie ciężar jest czymś bardzo naszym, czymś wspólnym, trudnym do opisania, ale głęboko odczuwalnym. Naznaczonym datami, ale przekraczającym je, istniejącym niezależnie. Zadara powołuje się na coś, co można nazwać "patriotyzmem sentymentalnym", a co jest zdecydowanie bardziej uniwersalne niż patriotyzm oficjalny, instytucjonalny. I co jest szczególnie odczuwalne właśnie za granicą. Tam wystarczy słowo - Tomaszów - by poczuć słodko-gorzki smak bycia Polakiem. Zwycięstwo "Tomaszowa" nad "Mazurkiem", bociana nad orłem.
Dla tej jednej sceny warto wybrać się na spektakl. Zadara chyba nie do końca umiał zdecydować się, o czym chce robić przedstawienie. Bo podobnych scen, chwytów, przełamań jest po prostu za mało, by "Na gorąco" wpisać w szereg inscenizacji reżysera podejmujących temat Polski, polskości. Michał Zadara dał się uwieść komedii, scenicznej zabawie konwencją. Być może w szalonym tempie, w jakim produkuje kolejne spektakle, zabrakło czasu na finalną refleksję, która kazałaby jeszcze raz pochylić się nad skończonym przedstawieniem, uporządkować je, nadać mu ostateczny szlif. Powstała bezpretensjonalna komedia z wkładką - wkładką, która rozbudza apetyt na więcej. I jednocześnie nie pozwala przypuszczać, że komedia była tu ostatecznym celem.
Chyba że potraktujemy deklaracje reżysera dosłownie i uznamy, że wykorzystał przedstawienie jako okazję do warsztatowego treningu. Być może w takich kategoriach należy je odbierać, nie oczekując skończonego, ważnego spektaklu? Tyle tylko, że Zadara przyzwyczaił nas do innych standardów i sprawił, że mamy wobec niego zdecydowanie wyższe oczekiwania.