Artykuły

Jerzy Stuhr: Cały naród mnie leczył

- Chciałbym dalej pomagać. Ale jak ja mogę? Zagram dla nich w telewizji na żywo. Żeby zobaczyli: on daje radę, wyszedł, może na chwilę, może nie na długo, ale jest. Sparaliżowałoby mnie to, gdybym nie wiedział, dla kogo gram, gdybym nie miał w głowie, że na siódmym piętrze Centrum Onkologii w Gliwicach oglądają to jacyś ludzie w piżamach. Im się chcę pokazać, oni mnie potrzebują - mówi JERZY STUHR.

Małgorzata I. Niemczyńska: Gdy we wrześniu udzielał mi pan wywiadu, bałam się wprost pytać o chorobę. A wkrótce potem sam pan zaczął mówić

Jerzy Stuhr: Zorientowałem się, że nie utrzymam tego w tajemnicy. Przyjechałem do Centrum Onkologii w Gliwicach, a pielęgniarka mi mówi: "Był już tu taki z ''Super Expressu ''. Pomyślałem: to się nie uda. Będę kręcił, kombinował. Muszę sam gdzieś o tym powiedzieć, żeby na chwilę mieć spokój. Pierwszy był chyba TVN. Wystarczyło, że ludzie zobaczyli, jak teraz wyglądam. Nie spodziewałem się takiego odzewu. Nagle inni chorzy zaczęli pisać, jak bardzo im pomogłem tym, co powiedziałem, choć wydawało mi się, że to nie było nic szczególnego. Uświadomiłem sobie, że to jest moja nowa widownia. Być może najcenniejsza, jaką w życiu miałem. Jeszcze wczoraj na lotnisku w Monachium dostałem SMS-a: "Dziękuję za książkę, przeczytałem od deski do deski. Nauczył mnie pan, żeby walczyć o życie. Dobra lektura dla człowieka pogubionego".

Dużo było takich głosów?

- Przychodziły e-maile do PWST czy do gazet, którym udzielałem wywiadów. Jakich tam nie było kuracji Gdzie mam się zgłosić, co zażywać i ile razy dziennie. Cały naród mnie leczył! Dowiedziałem się nagle, że rzesza ludzi mnie lubi. Oni też czekali na moją książkę, choć pisząc jej pierwsze akapity, naprawdę myślałem, że ktoś już to kiedyś przeczyta po mnie, że przekazuję swoje ostatnie myśli. Warto było tyle lat ten zawód uprawiać, by ludzie mi to teraz oddali.

Dochodziło do rzeczy dziwnych. Kiedy opuszczałem kolejny ze szpitali, przyszła do mnie raz młoda dziewczynka. 15-16 lat. Zapukała wieczorem cichutko, chciała autograf. Tak na nią spojrzałem i - nie wiem dlaczego - powiedziałem: "Będziesz zdrowa". Na drugi dzień przychodzą do mnie z personelu i mówią: "Co pan zrobił? Ta dziewczyna odżyła, chce leków, chce wychodzić na spacery, bo pan Stuhr jej powiedział, że będzie zdrowa. A my mówimy od pół roku i nic!".

Poczuł się pan potrzebny?

- A żeby pani wiedziała! Nieraz w szpitalu myślałem: "Ja nie mogę tych ludzi zawieść, ja nie mogę umrzeć". Trudniej to czasem było wytłumaczyć lekarzom. Zawsze ci powiedzą: "No, na razie pana wypisujemy Albo jest pan zdrowy, albo choroba jest utajona ". Nie wytrzymujesz i pytasz: "A nie zdarzyło wam się, że ktoś jednak wyzdrowiał?". A oni na to: "No, wie pan, to jest 70 proc. śmiertelności". A może ty jednak chciałbyś być w tych 30 proc.? Ale trafiła kosa na kamień! Zawsze tak miałem. Jak mi Jarocki w szkole powiedział: "Skreślmy ten monolog, pan nie ma takiej wrażliwości, pan tego nigdy dobrze nie powie", to od razu myślałem: "Ja ci jeszcze pokażę, jaką ja mam wrażliwość!".

Dlatego pan jednak wraca do aktorstwa?

- Chciałbym dalej pomagać. Ale jak ja mogę? Zagram dla nich w telewizji na żywo. Żeby zobaczyli: on daje radę, wyszedł, może na chwilę, może nie na długo, ale jest. To takie stresujące, półtora miliona publiczności minimum. Sparaliżowałoby mnie to, gdybym nie wiedział, dla kogo gram, gdybym nie miał w głowie, że na siódmym piętrze Centrum Onkologii w Gliwicach oglądają to jacyś ludzie w piżamach. Im się chcę pokazać, oni mnie potrzebują. Nie tym, co biją brawo, "Pan Jureczek, jaki zdolny!", a potem idą na drinka, a ty zostajesz sam. I tym w Rabce, gdzie się leczyłem po zawale, których lekarze wciąż posyłają, żeby zobaczyli, jak spocony gram w tenisa. "Proszę, wyszedł. A leżał w tym samym łóżku!".

Opowiadając o chorobie, nie zbliżył się pan za bardzo do granicy prywatności, której nigdy nie chciał przekraczać?

- Trzeba było bardzo uważać. Pojawiły się też głosy: "O, Big Brothera sobie zrobił z siebie". Ale ja już jestem trochę zahartowany, niejedno o mnie pisali. Z takim doświadczeniem człowiek wie, że najlepiej takie rzeczy olewać.

Pisze pan jednak nie tylko o sobie, ale także o córce.

- Mój upadek psychiczny miał miejsce przy jej chorobie. Gdy dowiedziałem się o swojej, podszedłem do tego jak do kolejnego zadania. Zapytałem od razu: "Dobrze, to co ja mam teraz robić?". Lekarz tak na mnie spojrzał z niedowierzaniem. Zagrożenie jej życia było natychmiastowe. Pamiętam, gdy chodziłem z nią po tych Gliwicach, pod drzwiami czekałem... A jeszcze najgorsze zawsze we mnie pakowali. Mówił mi taki lekarz: "Żonie oszczędzę, ale pan powinien wiedzieć". Stąd miałem doświadczenie. Gdy teraz patrzyłem, jak żonie mówią: "Poproszę panią na chwilkę", wiedziałem już, o co chodzi. Modliłem się, żeby ta choroba córki przeszła na mnie. Ja już się nażyłem, a ona taka młoda... I tak się stało.

To córka popchnęła pana do napisania tej książki?

- Dała mi zeszyt. Tak mnie jakoś wyczuła. Bliscy wiedzą, że nie znoszę bezczynności. Dość miałem tych chwil, kiedy rządziła mną kroplówka. Czasem leżałem i wymyślałem zdania, a gdy tylko na chwilę wyjęli mi wenflon - cap za pióro i do pisania. Starałem się nawet w najgorszych chwilach wychodzić z domu. Stworzyłem sobie namiastkę pracy, jedna czwarta austriackiej natury zawsze się we mnie odezwie. Codziennie wstawałem, ubierałem się i szedłem np. udzielić wywiadu. W restauracji Hotelu Starego w Krakowie zrobiłem sobie biuro. We Włoszech, gdzie teraz gram, w ogóle o niczym nie wiedzą. Widzą, że schudłem, pytają, co to za kuracja. Odpowiadam: "Chory byłem". I to ucina rozmowę.

W książce niemało pisze pan o swoich poglądach - na politykę, sztukę, Kościół

- I tego się teraz najbardziej boję, bo ja jednak całe życie chowałem się za jakimiś maskami. Najwięcej mnie było w moich filmach, ale tam też zwykle bohater miał trochę ze mnie, trochę ze znajomego Tak to się jakoś mieszało, choć ja dawałem mu twarz. A ta książka to już jest czysta prawda. Głównie dlatego, że zaczynałem ją pisać bez myśli o publikacji. Później pisałem już bardziej świadomie, ale to była kwestia uczciwości. Muszę jednak przyznać, że dzięki chorobie ogromnie wzrosła we mnie tolerancyjność. Gdy widzę teraz kogoś zacietrzewionego, takiego na przykład ziejącego nienawiścią polityka, myślę sobie: "A może go coś boli? A może mu przejdzie?".

Co jeszcze dała panu choroba?

- Szalenie we mnie wzrosła chęć życia. Nie, źle mówię. Chęć przeżywania dnia! Z mojego słownika zniknęły też niektóre wyrazy. Gdy dzwoni teraz Krysia Janda i mówi: "We wrześniu gramy", odpowiadam: "Tak, mam nadzieję". Nie ma już "na pewno" czy "jestem przekonany". Zastąpiły je "postaram się", "zrobię wszystko, żeby". I tak już zostanie

***

"Tak sobie myślę. Dziennik czasu choroby"

Jerzy Stuhr

Wydawnictwo Literackie, Kraków

10 października 2011 - taką datę nosi pierwszy z zapisków, jakie znalazły się w tej książce. 65-letni aktor i reżyser dowiedział się właśnie, że ma guza przełyku. Postanawia notować swoje codzienne doświadczenia z myślą o córce, która kilka lat wcześniej przeżyła podobną traumę. Pisze jednak nie tylko o chorobie, komentuje bieżące wydarzenia - wyniki wyborów, zamieszki w Święto Niepodległości, wyrzucenie z telewizji Nergala, zakaz wypowiadania się w mediach nałożony na ks. Bonieckiego czy lądowanie kapitana Wrony. Pisze o teatrze, odwołując się do aktualnych premier. Ale pośród codziennych tematów cały czas daje o sobie znać ton dyskretnego podsumowania, który ostatecznie przełamany zostaje jednak optymizmem człowieka powoli wracającego do sił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji