Artykuły

W kręgu obyczajowym

"Faust", "Amfitrion", "Irydion", "Horsztyński", "Żywy trup"... te wszystkie sztuki z wielkiego repertuaru zapowiadają krakowskie teatry; na bieżący sezon, i wiele innych świetnych pozycji jak "Zbrodnię i karę" (adaptacja z Dostajewskiego), "Życie Galileusza" Brechta, "Troilusa i Kressydę", "Wojny trojańskiej, nie będzie" Giraudoux. Takie są plany. A jaka rzeczywistość?

Sezon jeszcze się nie, "rozkręcił". Zacznijmy od Teatru im. Słowackiego. Grają w nim, na głównej scenie "Popas Króla Jegomości", farsę starego Grzymały, a na scenie kameralnej - Przedszkole miłości" farsę młodego Borella. Obie mają powodzenie, zwłaszcza że fama niesie, iż imć pan Leopold Borell to autor rodzimy, ba, krajan krakowski, sobowtór mr. Noela Randona, autora, zgrabnych "kryminałek".

Zgrabne jest też to "Przedszkole miłości", widać, że autor zna swój fach i nie chce sprzedać braku (jak to się przydarza niektórym jego kolegom-farsopisarzom, zbyt ufnym w pobłażliwość publiczności). Farsa jest oparta na jednym pomyśle - i to nie najbardziej oryginalnym - (ale kto jeszcze potrafi w farsie wymyśleć sytuację całkowicie oryginalną?!) - skrojona jednak zręcznie, z literacką kulturą i wyczuciem dobrego smaku, daje widzowi uczciwy towar za jego złotówki, bawi go, śmieszy, wabi zgrabnymi nóżkami. Uczy go zaś w tym przedszkolu piątka dobrych aktorów, uczy swobodnie, z temperamentem i we właściwym tempie: Marta Stebnicka, Irena Szramowska, Ambroży Klimczak, Ryszard Pietruski, Stanisław Zaczyk. Witamy przyjaźnie pojawienie się takiej farsy bez lipy i życzymy Borellowi powodzenia w dalszej karierze rzetelnego dostawcy sztuk z nadwiślańskich bulwarów.

Niemal równocześnie i na tej samej scenie kameralnej pojawiła się druga farsa Borella "Dwie wdowy". Ta sama piątka aktorów, ta sama sprawna reżyserka (Lidia Zamków), ta sama para scenografów (Lidia Minticz i Jerzy Skarżyński). Ale tutaj pomysł mniej chwycił, "Dwie wdowy" nie zrobiły konkiety.

Przechodząc z miłosnych czworoboków Borella do miłosnego czworoboku Krzysztonia trafiamy z filii kameralnej Teatru im. Słowackiego do kameralnej filii Teatru Starego. Tu bowiem - w Teatrze Poezji - celebruje się prapremierę sztuki Jerzego Krzysztonia "Rodzina pechowców", przemianowanej pompatycznie na "Bogów Deszczu" i uzupełnionej adnotacją: "scenariusz teatralny i reżyseria: Jerzy Grotowski".

Atmosfera jakby z egzystencjalistycznej "piwnicy". Ludzie Krzysztonia to bliscy krewni wydmowych pechowców z "Ostatniego dnia lata", znamy ich rodowód, ich karykaturalny pesymizm, kawiarnianego chowu, ich powierzchowny naturalizm, maskujący w istocie młodzieńczą nieporadność. Zdaniem Grotowskiego są to "clowni poszukujący Kolchidy, poszukujący racji życia". Bohaterowie nie jednej Stodoły na takie poszukiwania wyruszają w balii (a może tylko puszczają papierowe okręciki?)... Tym razem zachodzi wypadek odmienny. Bo oryginalna "Rodzina pechowców" to sztuka obyczajowa o ambicjach ukazania realistycznego wycinka życia. Sztuka trochę debiutancka, trochę (a nawet mocno) naiwna, ale sztuka w konwencji realistycznej, napisana starannie. I

- jak się to mówi - coś w niej jest. Gdyby więc autor obejrzał ją sobie na scenie i przymierzył zamiary do wyniku - wcale by mnie nie zdziwiło napisanie przezeń niebawem lepszej sztuki, napisanie całkiem dobrej sztuki.

Niestety, to co pod nazwiskiem młodego Krzysztonia pokazał młody Grotowski bardzo mało ma wspólnego z utworem Krzysztonia. Reżyser uznał, że musi "pogłębić" sztukę Krzysztonia, i to w każdym kierunku. Więc akcję sztuki posadził na trzech huśtawkach, więc dodał jej tło filmowe, opatrzył muzyką mechaniczną, więc dokleił sceny planów bocznych, zatytułowane "Analiza problemu" i "Wieża tęsknot", ba, dorobił całą filozofię, którą byłaby słuszna (gdyby ją uwyraźnić) bo polemizuje ze znaną postawą "głupcy wierzą w poranek", cóż, kiedy przeczą jej trzy akty tekstu Krzysztonia.

A jednak teatr to zdumiewająco twardy stwór. Aktorzy bujają się na huśtawkach, jak za najlepszej staronowej biomechaniki scenicznej, uczciwe, trójwymiarowe postacie ze sztuki Krzysztonia przeobrażają się nagle w pretensjonalne symbole, cytujące wiersze Bursy czy Drozdowskiego, a potem urywki publicystyki Lovella i Manturzewskiego, schuliganiony

młody malarz, stając na wieży tęsknot recytuje ni stąd ni z owad monolog z "Hamleta"... A jednak jakoś się to trzyma i nawet miejscami robi wrażenie.

Chociaż więc najuprzejmiejszy nawet krytyk nie mógłby eksperymentu Grotowskiego nazwać udanym - i chociaż wzdrygam się na widok swawoli, z jaką reżyser obchodził się z powierzonym mu ufnie tekstem - nie widzę powodu ani do załamywania rąk ani do łatwych kpin. Zobaczycie: jeszcze obaj nauczą się dobrego teatru, i autor, i reżyser.

I zagrana jest tą sztuka dobrze - głos Leszka Herdegena w pustej przestrzeni scenicznej huczy jak dzwon, przy nim Tadeusz Śliwiak kameralnie cierpi, że kochany jest nie przez tą, którą kocha. Roma Próchnicka ładnie kocha tego, który jej nie kocha (a raczej - też kocha, ale odejdzie z inną) i delikatnie rysuje przejścia od liryzmu do ironii. Zofia Więcławówna udatnie urealnia swój pociąg dojrzałej kobiety do jurnego malarza i niedowarzonego poety.

Skoro zaś na razie prawie wszystkie przedstawienia krakowskich teatrów rozgrywają się wokół problemów miłości,

mieszczańskiej rodziny i obyczajowej obserwacji - nie mógł, jak widać, odbiec od tej reguły Stary Teatr również na swej dużej scenie. Tylko, że tutaj prezentuje nam utwory o znakomitej, bezbłędnej prawie, budowie dramaturgicznej, importowane co prawda z zagranicy, ale niezawodne i wypróbowane od lat na scenach wielu krajów, jako tzw. "pewniaki" kasowe, dające też ogromne możliwości wyżycia i wygrania się utalentowanym aktorkom i aktorom. Utwory te to "Mademoiselle" Devala i "Tramwaj zwany pożądaniem" Tennessee Williamsa.

"Mademoiselle" - to komedia już dziś prawie klasyczna. Od kiedy wkroczyła na dostojną scenę Komedii Francuskiej nawet formalnie może już za taką uchodzić. Ta melodramatyczna, a zarazem bardzo zabawna historia młodej córki bogatych rodziców, która zachodzi w ciążę, ale nie śmie nic o tym powiedzieć w domu, gdzie uważają ją jeszcze prawie za dziecko i trzymają dla niej guwernantkę, jest wzorowo

"zrobiona". Rola w rolę - to postaci z krwi i kości, zarysowane od pierwszej repliki: pewną ręka znakomitego majstra. Wszystko jest tu odmierzone i wyważone bez pudła.

Toteż widownia krakowskiego teatru była pełna, kiedy tę sztukę oglądaliśmy i na pewno jeszcze długo "Mademoiselle" ściągać będzie w Krakowie tysiące widzów do Starego Teatru. Tym bardziej, że sztuka została sprawnie wyreżyserowana, spektakl ma dobre tempo, a i role zostały po największej części bardzo dobrze obsadzone. Prawdziwą kreację stwarza jako Mademoiselle, Maria Bednarska. Dawno nie widzieliśmy tej bardzo dobrej aktorki w roli tak doskonale odpowiadającej jej możliwościom. Bednarska jest wzruszająca i śmieszna, tragikomiczna w najlepszym tego słowa znaczeniu i osiąga ten rezultat najszlachetniejszymi środkami,

bez cienia przesady, grając oszczędnie i dyskretnie, podkreślając cechy postaci zaledwie jednym niewielkim gestem, czy ruchem, skrzywieniem, ust, czy pochyleniem głowy. Bardzo dobra jest również Jadwiga Zaklicka, jako lekkomyślna mama Galvolsier. Maria Ciesielska (Krystyna) wnosi na scenę niekłamany i autentyczny urok prawdziwej młodości i zniewalającej urody. Potrafi zaś nie tylko bardzo ładnie wyglądać, ale i dobrze grać, co w jej wieku nie jest tak częste. W dobrym stylu komediowym grają Leszek Stępowski papa Galvoisier), Edward Dobrzański (jego syn) i Janusz Sykutera (kamerdyner). Ten ostatni przekracza juz jednak chwilami granice dobrego smaku, popadając szczególnie w scenach pijaństwa w nie licujący z charakterem tej komedii ton farsowy. Jeszcze bardziej razi to u tak doświadczonego aktora, jakim jest Wojciech Ruszkowski. To co wyprawia on w roli pana Boutin jest karykaturą teatru i trąci najgorszą prowincjonalną szmirą. I choć część publiczności oklaskuje Ruszkowskiego za jego niewybredne, płaskie i tanie gierki, nie powinno wprowadzać w błąd ani aktora, ani reżysera spektaklu, któremu nie wolno tolerować tego rodzaju efektów w, dobrym skądinąd, przedstawieniu. Konto reżysera Niewiarowicza obciąża jeszcze jeden błąd: potraktował on "Mademoiselle" zbyt współcześnie, skutkiem czego niektóre sprawy i sytuacje wydają się zupełnie nieprawdopodobne i niewiarygodne. Należało raczej sztukę umiejscowić w epoce jej powstania i zachować pewien dystans zarówno w dekoracjach, jak i kostiumach (zaprojektowanych zresztą bardzo efektownie przez Jerzego Skarżyńskiego i Lidię Miniticz).

Tych wad uniknął w reżyserii "Tramwaju zwanego pożądaniem" Władysław Krzemiński. O tym, że sztuka Williamsa jest znakomita - wiadomo od dawna. Widzieliśmy dwa jej przedstawienia (w wykonaniu absolwentek PWST i w "Ateneum") w Warszawie. Krzemiński dał spektakl inny, odbiegający od obydwóch przedstawień stołecznych. Jest on utrzymany w bardzo amerykańskim stylu. Już trafne dekoracje Krakowskiego umieszczają sztukę w bardzo ściśle określonej rzeczywistości terytorialnej i społecznej. Krzemiński poszedł w kierunku świadomego brutalizowania spektaklu, wydobywając też mocno dla przeciwstawienia nurt liryczny sztuki. Uosobieniem jej brutalizmu jest postać Stanleya Kowalskiego, grana niezmiernie soczyście i gwałtownie przez Wiktora Sądeckiego. Uosobieniem nurtu lirycznego jest postać Blanche, wielki triumf artystyczny Zofii Niwińskiej

Unikając psychologizowania oparł Krzemiński swą koncepcję reżyserską na założeniach behawiorystycznych, a więc na zewnętrznych przejawach ludzkich przeżyć. Można z tą koncepcją się nie zgadzać i z nią polemizować, ale trudno odmówić Krzemińskiemu konsekwencji w jej realizacji. Zabrakło jednak skutkiem tego w przedstawieniu jednego elementu, bardzo istotnego dla twórczości Tennessee Williamsa: wszechogarniającego erotyzmu, którym aż dyszy ta sztuka. Williams jest, jak wiadomo, zapamiętałym freudystą i to się czuje w jego utworach. Niestety, w krakowskim przedstawieniu brakło napięcia erotycznego miedzy Blanche i Kowalskim, które powinno być wyczuwalne od pierwszej do ostatniej ich sceny obok nienawiści, która jest jakby drugim, obliczem ich wzajemnego pociągu. Nie odczuwało się też dzikiej namiętności gotowej na wszystko Stelli (Izabella Olszewska), ani pożądania Mitcha (granego zresztą bardzo słabo przez Jana Adamskiego). I choć Zofia Niwińska ślicznie zagrała liryczną scenę z Inkasentem (E. Dobrzański) też właściwie nie wynikało z niej, że Blanche miałaby ochotę natychmiast się z nim przespać. Mimo to krakowskie przedstawienie "Tramwaju" należy do najciekawszych spektakli, jakie widzieliśmy ostatnio w naszych teatrach.

Tyle u progu sezonu w krakowskich teatrach. Pocieszające jest zjawisko, że wszędzie gdzie byliśmy widzieliśmy pełne sale i gorącą, zaciekawioną publiczność. To znaczy, że teatr umiał w Krakowie trafić do swojej publiczności. Czekamy więc z niecierpliwością na efekty zapowiedzianych "wielkich premier". Wydaje się, że krakowska publiczność przygotowana jest na przyjęcie sztuk znacznie trudniejszych od tych, które tam widzieliśmy i dała już nieraz dowody zamiłowania do wielkich dzieł klasyki i wybitnych utworów literatury współczesnej. Można więc tylko zachęcić dyrektorów krakowskich scen, aby odważnie sięgnęli po dzieła problemowe, po wielką literaturę, która na scenach tego miasta ma tak piękne tradycje. Jak zresztą z ich planów wynika, mają to zamiar uczynić. Oby tylko nie skończyło się na dobrych chęciach...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji