Artykuły

Jestem autorem przesadnie intelektualnym

W Stanach jestem traktowany jako szczyt europejskiego wyrafinowania, creme de la creme europejskiej prozy. Jestem autorem elitarnym - bo piszę wieloznacznie. Tymczasem powieściopisarze amerykańscy nic nie pozostawiają wyobraźni, wypełniają ją z taką łatwością, z jaką zapisują 800 stron - rozmowa z Érikiem-Emmanuelem Schmittem, pisarzem i dramaturgiem.

Agata Michalak: Czy kocha pan swoje dzieci po równo?

Érik-Emmanuel Schmitt: Jak wszyscy rodzice najbardziej kocham te, których inni nie lubią, by im to zrekompensować.

Dlaczego gdy sprzedawał pan 400 egzemplarzy swoich sztuk, był pan ulubieńcem krytyki, a gdy sprzedaje pan cztery miliony powieści, krytycy stają się wzgardliwi?

- Zdarzyło się to mnie, zdarza się to wszystkim. Krytycy mnie odkryli, schlebiali mi, a gdy to publika ''przywłaszczyła sobie'' moje książki, podzielili się. Są tacy, którzy mnie uwielbiają, są tacy, którzy się dziwią, jak coś takiego może cieszyć się sukcesem.

Myślę, że nieufność krytyki i dziennikarzy w stosunku do sukcesu jest naiwna. Popularność to coś tajemniczego, co dzieje się między czytelnikami i nie wskazuje ani na obecność talentu, ani na jego brak. Mentalność amerykańska, w myśl której jeśli ktoś odnosi sukces, z pewnością ma talent, jest błędna - istnieją bardzo źli powieściopisarze, którzy odnieśli sukces.

A pana sukces - zwłaszcza ten w Polsce - o czym świadczy? Polski jest jednym z pięciu języków, w którym można czytać pana stronę, obok angielskiego, niemieckiego, francuskiego i hiszpańskiego.

- To dowód na to, że mamy cechy wspólne. Sądzę, że polscy czytelnicy są jednocześnie intelektualni i uczuciowi - jak ja. W końcu w polskiej duszy sporo jest romantyzmu. To w tym punkcie się spotykamy.

Porównanie reakcji na pisarza w różnych krajach to ciekawy zabieg. W Stanach jestem traktowany jako szczyt europejskiego wyrafinowania, creme de la creme europejskiej prozy. Jestem autorem elitarnym - bo piszę wieloznacznie. Tymczasem powieściopisarze amerykańscy nic nie pozostawiają wyobraźni, wypełniają ją z taką łatwością, z jaką zapisują 800 stron. Osobiście tego nie znoszę. Dlatego jestem tam autorem przesadnie intelektualnym - i co za tym idzie, nigdy nie stanę się w Stanach autorem popularnym.

Mogę być popularny w starej Europie, gdzie umysł hartuje się poprzez paradoksy, złożoności. Mnie przyświeca cytat z Woltera, że najlepsze książki to te, które w połowie stworzone zostały przez wyobraźnię czytelnika. Ludzie mówią mi na spotkaniach: ''To niesamowite, czytałem to dziesięć lat temu i nadal pamiętam!'', a ja im odpowiadam, że nic w tym dziwnego, skoro sami to napisali wraz ze mną.

W najnowszej książce ''Kobieta w lustrze'' trzy bohaterki - kobiety z różnych epok - są związane ze sobą na poziomie duchowym. Jak dokonuje pan wglądu w kobiecą duszę?

- 50 lat obserwacji, doktorze! Co ciekawe, bardziej przysłużyły mi się w tym moje przyjaźnie z kobietami niż miłości. Historie miłosne... (wzdycha)

...cechuje ślepota.

- No tak, niekoniecznie są spotkaniem, raczej choreografią we dwoje - sentymentalną i cielesną. Z przyjemnością praktykuję przyjaźń z kobietami, mam kilka wielkich, wolę je od przyjaźni z mężczyznami - ci mniej mnie interesują, dużo szybciej jestem w stanie ich rozgryźć.

W kobietach fascynuje mnie to, że są zawsze silne i słabe jednocześnie. Mogą ulegać pewnym wymogom społeczeństwa, męskiej sile, a równocześnie się opierać - w inny sposób. Ta siła nie jest oczywista. Kobieta nigdy się nie rozpada - najwyżej się ugina, a potem powraca do poprzedniego kształtu. To mnie zawsze fascynowało.

W moich pierwszych sztukach i książkach bohaterami są wyłącznie mężczyźni. Nie czułem się na siłach, by zbliżyć się do postaci innej niż męska, ani też uprawniony do opowiadania inaczej niż poprzez męską postać. Potem to teatr zmusił mnie do pisania dużych ról kobiecych i jakież było moje zdziwienie, gdy najpierw aktorki, a potem czytelniczki, widzowie, dziennikarki zaczęły pytać, skąd tak dobrze znam kobiety. Pomyślałem wtedy: naprawdę znam kobiety?

Czytając ''Kobietę w lustrze'', miałam wrażenie, że są w niej trzy różne powieści. Wątek współczesny, poświęcony Amerykance Anny, przypominał mi prozę Palahniuka, który jest przecież znacznie bardziej cyniczny, prześmiewczy i wulgarny niż pan.

- Musiałem używać w tej części innego języka niż zazwyczaj. Stanąłem twarzą w twarz z rzeczywistością, która wymagała konkretnych, obcych mi zdań, sformułowań, których nigdy nie używam. Nie mam natomiast wrażenia, by styl pisania aż tak się zmieniał w zależności od historii. Każda z nich odbija pozostałe - to gra luster. Pisałem te historie naprzemiennie - tak, by informacja podana w historii Anne z renesansowej Brugii znalazła odzwierciedlenie w następnym rozdziale poświęconym Hannie z secesyjnego Wiednia, a potem w rozdziale o Anny z LA. Za każdym razem na nowo musiałem wdrażać się w styl językowy każdej epoki.

Słyszałem wielokrotnie, że ten czy ów czytelnik chciałby otrzymać te trzy historie w osobnych tomach. To niemożliwe. Pod koniec ludzie rozumieją, że te historie ze sobą dialogują. Każda z bohaterek rzuca bowiem nowe światło na swoją następczynię, każda karmi się swoją poprzedniczką. Zamysłem tej książki jest ukazanie czytelnikowi, że każda epoka proponuje inne lustro, które ma nam pozwolić zrozumieć siebie. To lustro za każdym razem ma swoje ograniczenia. W renesansie jest nim religia. W secesyjnym Wiedniu - psychologia. Ostatnia, współczesna bohaterka pozostaje w kręgu chemii - to dzisiejsza wykładnia stanów ducha. Wierzymy, że za pomocą pigułki czy narkotyku możemy dowolnie kształtować nasz stan, który nie jest niczym więcej niż grą molekuł.

Zrozumienie, co przydarzyło się Anne i Hannie, pozwala Anny się wyzwolić, bo przeszłość to sposób, by wyzwolić się z teraźniejszości, która nas więzi.

To skłania mnie do powrotu do uporczywej myśli: pana pisanie przeszkadza krytykom dlatego, że daje pan swoim czytelnikom nadzieję. Czy nie jest tak, że w zblazowanym świecie nie ma na to miejsca?

- Zawsze będą istnieli krytycy wyznający spóźnioną kulturę. Zostali ukształtowani przez poprzednią epokę - to dlatego nie są w stanie dostrzegać tego, co nowe. To normalne. Mają wszystkie narzędzia pozwalające na to, by rozpoznać pisarza cynicznego czy zrozpaczonego, ale nie są wyposażeni w instrumenty do rozpoznania afirmacji. To problem całego społeczeństwa: pesymizm stał się niewypowiedzianą ideologią, ludzie nie zdają sobie nawet z tego sprawy. Żyją optymistycznie - mają dzieci, chcą dla nich jak najlepiej, budują sobie dobrą przyszłość - a jak tylko zaczynają mówić, jawią się jako totalni nihiliści, cynicy, materialiści. Aż się zastanawiam, czy nie dostrzegają, jak bardzo to schizofreniczni.

Myślę, że boją się sentymentalizmu, emocjonalnego kiczu.

- Tak, ale to strasznie wąska koncepcja życia duchowego. W życiu duchowym z konieczności mieszczą się też uczucia! Tylko dlatego, że jestem filozofem, wyzwoliłem się z takiego myślenia, inaczej byłbym jak oni. Gdybym nie wykonał tej pracy, by być wolnym i iść w stronę tego, co dobre dla mnie, gdyby nie higiena filozoficzna, byłbym taki sam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji