Róża polskiej martyrologii
Pokazanie na scenie w dzisiejszym teatrze "Róży" Żeromskiego, to zadanie piękne, ambitne i niezmiernie trudne. Piękne, gdyż wskrzeszenie utworu autora, który był słusznie uważany za duchowego wodza narodu, ma olbrzymie znaczenie, zarówno dla pokolenia wychowanego na Żeromskim, jak dla tego, które widzi już w nim klasyka. Ambitne i trudne, gdyż przed adaptatorem, inscenizatorem i reżyserem piętrzą się olbrzymie przeszkody. Jak to zadanie wypadło? Teatr (w tym wypadku adaptator, inscenizator i reżyser) dał sobie na ogół radę z przykrajaniem do potrzeb sceny owego obszernego dramatu, który sam autor nazwał przecież "niescenicznym": poczynił skróty w ukazywanych scenach, przetransponował tu i ówdzie opowieść na dialog (Krystyna - Czarowic w parku), skreślił całkowicie sceny ucieczki więźnia w szkole wiejskiej, w Alpach itd. Ale taka robota to nie wszystko. Należało znaleźć wyjście z trudnego problemu, jakim jest nagromadzenie tylu warstw literackich i społecznych, które dziś znajdujemy w owym bogatym pod każdym względem. utworze. Są w nim niewygasłe echa romantyzmu ("Dziady", "Kordian", "Irydion") jest neoromantyzm, młodopolskość. Jest antagonizm walk o niepodległość i walk klasowych, przeciwieństwa pomiędzy narodem a ludem - tyle spraw wówczas najżywiej aktualnych, dziś porośniętych nowymi problemami.
Mam wrażenie, że zadaniem inscenizatora i reżyserii było przybliżenie tego, co dla nas w tym utworze wciąż jest bliskie, tego co Żeromski widział i co w swym geniuszu przewidział, a przesłonięcie mgłą upiornej widmowości tego, co dla nas dzisiaj jest bezpowrotną przeszłością.
W myśl tej tezy sądzę, że błędem reżyserii była zbyt dosłowna inscenizacja owych scen przebrzmiałych. Spektakl zyskałby na tym, gdyby pewne obrazy przepuszczono przez soczewkę upiornej nierealności. Do takich scen należy przede wszystkim ta, która rozgrywa się w biurze tajnej policji. Nie zapominajmy, że od tamtej rewolucyjnej martyrologii 1905 roku, która dla Żeromskiego była współczesnością, dzielą nas dzieje krwawej okupacji hitlerowskiej, które zmieniły naszą wrażliwość i nasze spojrzenie.
Lekkie znamiona owego spojrzenia na tamte zdarzenia, jak na powracające w sennych marzeniach upiory, dojrzeć możemy w inscenizacji sceny balowej i może dlatego jest to chyba najlepsza scena z całego widowiska.
Na dobro przedstawienia musimy zapisać zachowanie na ogół obyczajowych rysów z pierwszego dziesiątka lat naszego wieku. Mam wrażenie, że dałoby się to utrzymać nawet przy wprowadzeniu w życie owej upiorności, która się tu tak mocno narzuca i wyrzeczeniu się konwencji tak przeraźliwie realistycznej, jaką widzimy w większości scen tego widowiska.
Doniosłą rolę odgrywa w tej inscenizacji scenografia i kostiumy i nie wiadomo, dlaczego przy bardzo pomysłowym tle pękniętego muru więziennego, postawiono sobie za zadanie, gdy chodzi o kostium, całkowite mijanie się z bardzo szczegółowymi wskazówkami autora. Najjaskrawiej występuje to przy postaci Bożyszcza, które zgodnie ze słowami Żeromskiego raz ma na sobie czapkę frygijską, kiedy indziej zakute jest w zbroję Władysława Warneńczyka, a tu występuje niezmiennie w nietłumaczącym się stroju zakonnika. Takie drobiazgi stanowią często o tak ważnej dla widowiska atmosferze.
Nie sposób przy tak olbrzymiej obsadzie, jakiej wymaga "Róża" mówić o grze wszystkich aktorów, biorących udział w widowisku. Wystarczy, gdy powiemy, że byli ze sobą na ogół zgrani i że nawet ci, którzy kreowali główne postacie, jak Stanisław Niwiński - Czarowic, Anna Ciepielewska - Krystyna, Zygmunt Maciejewski - Bożyszcze, niczym szczególnym się nie wyróżnili.
Całość, powiedzmy to na zakończenie, mimo wielu usterek, wynikających z założenia inscenizacji, w rezultacie sprawia, że poprzez barierę czasu, poprzez konwencje literackie, dzisiaj nam nic nie mówiące, a niekiedy nawet wywołujące uśmiech pobłażania, przebiła się wielka i czysta prawda Żeromskiego, który pozostanie dla nas na zawsze symbolem "sumienia narodu".