Artykuły

O wyższy poziom rechotu

Jeżeli wierzyć Januszowi Głowackiemu, to jego nowa sztuka jest bardzo dobra i choć jeszcze nie odniosła znaczącego sukcesu w Ameryce, to jest to tylko kwestią dni. Jeżeli wierzyć własnej lektu­rze, to wydrukowany w sty­czniowym numerze "Dialogu" dramat jest mało odkrywczą, choć momentami bardzo śmieszną lub groźną tragi­farsą na temat amoralności polityki i ślepej żądzy wła­dzy. Jeżeli wierzyć Jerzemu Stuhrowi, to wystawił tę sztukę z powodów towarzysko-dydaktycznych. Cudem, który można chyba tylko wytłumaczyć Manipulacją Nie­bieska, spotkał w Moskwie znanego już w świecie dra­maturga i postanowił wysta­wić jakąś jego sztukę. Pech chciał, że dziełem, które autor nosił aktualnie za paskiem u spodni, był "Fortynbras...". Być może ktoś małej wiary wziąłby nogi za pas i uciekł, gdzie pieprz rośnie, krakow­ski pedagog jednak nie z tych... Przekładając amerykańską zasadę komercjaliz­mu na bardziej przystępny w przywiślańskim kraju język, stworzył swoją teorię rechotu, którą pokrótce wyłożył na konferencji prasowej przed spektaklem. Brzmi ona mniej więcej tak: widz, trzeba to powiedzieć otwarcie, lubi so­bie w teatrze porechotać. Stuhr o tym wie i nieraz po­znaje ze sceny te same twa­rze ludzi którzy po raz ko­lejny przyszli, by rejestrować jego miny. A gdyby tak, nie negując ich potrzeb, podnieść rechot na wyższy poziom? Pomóc kolegom, nie tak jeszcze doświadczonym w oliwie­niu widza?

Spektakl potwierdził, że ża­den inny cel Stuhrowi nie przyświecał. Żeby zadania nie komplikować, podzielił je na dwa etapy. Podniesienie re­chotu na wyższy poziom po­zostawił tekstom zawartym w programie do przedstawienia. Po lekturze "homilii" ks. prof. Józefa Tischnera już wiadomo, że dramat Głowac­kiego porusza sprawy ważne i od słusznej strony. Elżbie­ta Morawiec zapewnia, że to właśnie nosi się w Ameryce. Teraz pozostaje już coś bar­dzo prostego - rozbudzić re­chot. Okazuje się jednak, że nie każdy jest Stuhrem. Chociaż odtwórca roli tytułowej robi co może, by nim być, to przecież naśladując wiernie głos i gest swojego mistrza, powinien baczyć na casus mojego ulubionego bohatera literackiego - słonia Domi­nika, który dochodząc do per­fekcji w imitacji samowara, nigdy nie doprowadził do wrzenia, zawsze pozostając na etapie gwizdka. Chyba po­dobną pomoc uzyskali od JM rektora - elekta inni wys­tępujący w spektaklu akto­rzy - pokazał im garść grepsów a potem zapomniał po­łączyć to w całość. Dlatego dużo korzystniej kompozy­cyjnie wyglądająca w lektu­rze sztuka Głowackiego, w reżyserii Stuhra przeradza się w serię nędznych, na siłę robionych i wcale nie dow­cipnych chwytów. Wstydzi­łem się, być może wraz z ak­torami, gdy w ciemną obojęt­ność sali rzucali co bardziej pieprzne polskie wyrazy, żal mi było, gdy dwaj młodzi chłopcy grający Hamleta i Fortynbrasa przynudzali w całkiem przecież zabawnym i przewrotnym dialogu.

Być może Amerykanie to połkną, z pewnością jednak tylko wtedy, gdy w reżysero­wanych w ich teatrach spek­taklach "Fortynbrasa" więcej będzie zwykłej sprawności warsztatowej. Na prapremie­rze światowej, która odbyła się w Teatrze Kameralnym, na silę wywoływany śmiech spowodował u publiczności reakcję Kozakiewicza. Łatwo jednak zgadnąć, że Stuhr li­czy na młodzież szkół śred­nich - ona nigdy nie gar­dziła przaśnością. Być może więc inna, niż moja, będzie jej reakcja w kulminacyjnym punkcie sztuki, kiedy to przez ryczące głośniki do uszu bezbronnej widowni wdzierają się tryumfalne ję­ki kopulującej pary. Ja za­dawałem sobie wtedy pyta­nie: Czy Jerzy Stuhr chce zarżnąć Stary Teatr?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji