"Fortynbras się upił"
Kondycja teatru polskiego daleka jest od świetności. Boryka się on na co dzień z wieloma trudnościami finansowymi, repertuarowymi, artystycznymi. Brakuje mu funduszy na gaże dla pracowników, na ambitniejsze inscenizacje, na sensowną reklamę swojej produkcji. Dotacje z kasy państwowej czy miejskiej są daleko niewystarczające. Nie spieszą mu z pomocą także prywatni sponsorzy. A sam teatr nie umie zarabiać na siebie. Co gorsze: większość istniejących zespołów niechętna jest wszelkim zmianom strukturalnym, organizacyjnym. Trwają w błogim stanie inercji. Wydaje się uzasadnione pytanie: czy w teatrach naszych musi być aż tyle pracowników etatowych? Czy nie byłoby roztropniej angażować aktorów do konkretnych przedstawień, płacąc im dobrze za wykonaną pracę, a nie za to, że mogą się wykazać dyplomem ukończenia uczelni artystycznej?
Natura kłopotów polskich scen Anno 1990 wydaje się być dużo bardziej złożona i skomplikowana niż wynika z poczynionego tu opisu. Jesteśmy świadkami końca pewnego typu teatru, któremu u nas z biegu historii przypadła rola organizatora wyobraźni zbiorowej, budziciela sumień, obrońcy wartości podstawowych. Kiedy żyliśmy w systemie komunistycznym, totalitarnym, potrzebowaliśmy tego wszystkiego. Dziś, kiedy istnieje pluralistyczna i niezależna prasa, nie ma potrzeby obciążania sztuki teatralnej publicystyką, gdyż najodpowiedniejszym miejscem dla niej jest gazeta. Teatr wyzwolony z tych pozaartystycznych zobowiązań, może stać się nareszcie tym, czym być powinien - grą, zabawą, "sztuką czystą". Propozycją takiego teatru zdaje się być spektakl "Fortynbras się upił" wg sztuki Janusza Głowackiego, grany obecnie w krakowskim Teatrze Kameralnym. To, co przede wszystkim zwraca naszą uwagę, to znakomitość tekstu, tekstu, w którym nie ma dziur, miejsc pustych, nieważnych teatralnie. Słuchając go, co chwila odkrywamy jego piękność. Podziwiamy, jak to zrobione, z jaką maestrią. W dialogu jest naturalność mowy potocznej, nawet jej wulgarność. I maksimum informacji przy minimum wprowadzonych słów. Tekst sceniczny należy niewątpliwie do najtrudniejszego gatunku literackiego. Trzeba ogromnej dyscypliny pisarskiej, by nie utopić go w gadulstwie i przejść zwycięsko próbę sceny. Nad "Fortynbrasem" dramaturg pracował siedem lat. Długo to czy krótko? Sądząc po efekcie, tyle ile trzeba.
Głowacki jest mistrzem groteski, parodii, żartu scenicznego. Nie dba o prawdopodobieństwo psychologiczne postaci, logiczną motywację zdarzeń. W "Fortynbrasie" zaskakuje nas wciąż nowymi pomysłami i odległymi skojarzeniami. Zmienia tony, nastroje, konwencje teatralne. Wykorzystując nawet możliwości sztuki filmowej dla wzbogacenia ekspresji dramatycznej. Nie pozwala nam się nudzić! Bawi nas i przeraża zarazem, odsłaniając jakby mimochodem mroczne odchłanie natury ludzkiej: jej skłonności do zła, kłamstwa, gniewu, zadawania cierpień. Historia Fortynbrasa jest literacka nawiązanie do Szekspira i przedrzeźnianie ,,Hamleta" i nieliteracka zarazem; wzięta z życia, o nie zaczepiona. Tę niejednoznaczność i podwójność postaci jakby zanurzonych w różnych czasach historycznych: w epoce Hamleta i dzisiaj - podkreślają kostiumy Kazimierza Wiśniaka, stylizowane w pewnych elementach na dawność, a w innych na współczesność. Reżyseria Jerzego Stuhra jest prawie niewidoczna. Polega jedynie na ustawieniu tekstu, zgodnym z zwierzeniami autora. Zmiany są drobne. Dotyczą paru nieistotnych szczegółów, o których nie warto pisać.
Nie ma w tym spektaklu wielkich kreacji aktorskich. Ten typ literatury nie daje zresztą takich możliwości. Jest jednak kilka ról nieźle zagranych. Fortynbras Artura Dziurmana, Ośmiooki Jana Frycza, Sternborg Tadeusza Huka, Hamlet Bolesława Brzozowskiego, Duch ojca Fortynbrasa Andrzeja Kozaka.
Prawdziwą ucztą dla oka jest scenografia Kazimierza Wiśniaka z wyraźnie postawionymi akcentami na groteskę. Bardzo malarska, przywiązana do koloru i światła. To groteskowe i mocno rozszarzałe przedstawienie w finałowej scenie nabiera powagi, jakby kończył się teatr a zaczynało się życie. Na proscenium wychodzi Fortynbras w asyście dwu Wartowników. Nie wstrząsają już nim pijackie drgawki. Zwrócony do widowni twarzą wygłasza swój monolog. Jako mądry władca obiecuje swym poddanym spokój i szczęście "....póki będę rządził, będziecie mogli powiedzieć to, co myślicie i pójdę spać. A jeżeli rano obudzi was pukanie do drzwi, to będzie to dostawa mleka, a nie policja. Niech was Bóg błogosławi". Aktor, który gra tę rolę, pochyla się w ukłonie do widowni. Stojący obok niego Wartownicy odsłaniają hełmy i spod przyłbic ukazują się twarze krwawych katów: ministra spraw wewnętrznych Sternborga i Ośmiookiego, jego asystenta. Umarli a jednak żyją. Ich okrzyki: "Niech żyje Fortynbras", napawają nas dreszczem przerażenia. Wychodzimy z teatru unosząc do naszych domów te okrzyki. Pamięć podsuwa nam analogie podobnych zachowań, ale już nie z literatury. Bezwzględne w swoim okrucieństwie jest zwierciadło teatru. Nie pozwala nam się odkleić od rzeczywistości. Więc jakże z tą czystą sztuką -jest możliwa czy nie?
Głowacki, żyjąc w USA od lat ośmiu, jest - jak sam mówi - "trochę tu, trochę tam". Ma doświadczenie polskie - wyjechał z kraju jako pisarz dojrzały - i perspektywę amerykańską. To rozdwojenie pozwala mu lepiej i pełniej widzieć oraz rozumieć sprawy ludzkie. Narodowe podnosić do ogólnoludzkiego.
Poza tekstami dla teatru pisze opowiadania, scenariusze filmowe, słuchowiska radiowe, felietony. Jego wielka kariera dramaturga tak naprawdę zaczęła się dopiero w Ameryce. Zaczęła się i trwa. W ostatnich latach podbił także sceny radzieckie. 20 teatrów w ZSRR gra jego sztuki. Teraz otwarły się przed nim na nowo teatry polskie. Miejmy nadzieję, że na długo. Jego utwory powinny być obecne w repertuarze polskich zespołów na równi ze sztukami Gombrowicza, Witkacego, Różewicza i Mrożka.