"Fortynbras się upił"
ALEŻ ja mam pecha! Po "Burzy" Szekspira, która była nie do opisania, z rozpaczy zajęłam się opisywaniem publiczności. I wobec tego w kolejnej recenzji nie mogę popełniać tautologii. A szkoda, bowiem nad rzędami w teatrze Kameralnym unosił się stokrotnie silniejszy, niż przy placu św. Ducha, zapach perfum, a i w rzędach było ciekawiej. Ale sza!
Premiera Starego Teatru przebiła premierę w Teatrze im. Słowackiego jeszcze jednym faktem. O ile w trakcie "Burzy" duch Williama Szekspira prawdopodobnie wył w zaświatach, a resztki kości tłukły się w grobie, o tyle na "Fortynbrasie" który się upił, pojawił się prawdziwy autor sztuki Janusz Głowacki - prosto ze szczytów Manhattanu. W pozostałych szczegółach oba przedstawienia wykazywały duże zbieżności. Jedno i drugie rozpoczynało się burzą. W Słowackim miała ona charakter morski i okręty z sufitu zjeżdżały widzom na głowy, w Kameralnym wichry szalały znacznie przenikliwiej.
Dalsze podobieństwa: "Burzę" wprawdzie napisał Szekspir, a sztukę "Fortynbras się upał" Głowacki, niemniej oparł ją na motywach Szekspirowskiego "Hamleta". W obu spektaklach po scenie chodzili królowie, otoczeni wianuszkiem zauszników, z tym, że u Głowackiego przedstawiciele władzy częściej i bezsensowniej mordowali się. Autor "Fortynbrasa" jest bowiem w swoich poglądach ewidentnym wyznawcą spiskowej teorii dziejów. Ja załatwię ciebie, bo jak nie, ani chybi, ty załatwisz mnie - "ty w mordę pluta wampiro"! I tak w kółko przez dwie godziny z jednym antraktem w środku. Całość najeżona jest politycznymi aluzjami, które mają moc rażenia starych bajek Ezopa. W kraju, w którym na tyle zmieniło się, że nie ma zapisu cenzury na zbitkę myślową słów: Sowieci i ich sąsiedzi, porozumiewawcze pomrukiwania o nieczystych knowaniach Norwegów przeciwko Duńczykom, tudzież Finom, brzmią jak metafory z wierszyków Marii Konopnickiej. Sprawa jest o tyle kłopotliwa, że Janusz Głowacki należy do pisarzy odnoszących sukcesy na Zachodzie, a ostatnio...
Zanim wrócę do tego wątku korci mnie, żeby opowiedzieć pewną anegdotkę. Było to na międzynarodowym lotnisku.
Przed boksem do odprawy celnej pasażerów odlatujących do Moskwy pojawił się postawny mężczyzna ubrany z nonszalancką elegancją. W ręku trzymał wieszak, na którym wisiał garnitur smokingowy zapakowany w celofan. Nawet na warszawskim Okęciu robiło to wrażenie, i a cóż dopiero działo się w Moskwie! Mężczyzną tym był Janusz Głowacki, który wcielony w szeregi delegacji Ministerstwa Kultury, odlatywał do Związku Radzieckiego - kraju w którym jest pisarzem wielbionym i grywanym (już bez żartów) od Kamczatki po Leningrad. W kilka dni później w hotelu Ukraina pewne towarzystwo z Polski gwarzyło sobie przy koniaku jak zwykle o najpilniejszych sprawach świata i w pewnym momencie na stoliku ni stąd ni zowąd, pojawiła się para karaluchów. Autentycznie! Obeszły łukiem paczkę polskich paluszków, żółty ser pokrajany w kostkę, po czym obrały kierunek prosto na emigracyjnego pisarza. - Panie Januszu, co Pan na to - zachichotał jeden z uczestmków biesiady. - Ja nic. Ja się brzydzę i boję! Ta anegdota właściwie nie ma pointy, ponieważ oparta jest na humorze sytuacyjnym. Autor sztuki "Polowanie na karaluchy" osaczony przez karaluchy w Moskwie. Hollywoodzki szpan zderzony z robactwem, z którym - jak twierdzą złośliwcy - stolica Kraju Rad walczy od czasów rewolucji!
Przypomniałam sobie to zdarzenie na przedstawieniu "Fortynbrasa", gdy na scenę wniesiono w fotelach dwóch królów starców. Jeden był atrapą bez nogi, ręki i połowy głowy, drugi też nie lepszy, ale przynajmniej słabiutko zagadał - Co słychać? Nas te nekrofilskie dowcipy od kilku lat już nie bawią. Ale tam? Tam to wszystko ciągle jest aktualne. Sama na własne oczy widziałam jak zmrożona publiczność oklaskiwała podłączonego do prądu Breżniewa w bajce Szwarca. A więc w Związku Radzieckim kochają Janusza Głowackiego i to nie tylko z powodu brodatych dowcipów o totalitaryzmie, myślę, że również dlatego, iż jest stamtąd - z wyśnionego Zachodu.
Pisze mi się coraz poważniej, a przestawienie miało być komedią. Mój Boże! Dawno w teatrze nie słyszałam tak dzwoniącej, nieprzyzwoitej ciszy w odpowiedzi na race dowcipasów wypuszczanych ze sceny.
Najbardziej godni podziwu okazali się aktorzy Starego Teatru, którzy pomimo wielu przeciwności losu, ciągle jeszcze są wybitnymi aktorami i ze źle napisanej, nudnej sztuki potrafili wykrzesać kilka ładnych momentów. Ewidentnie najtrudniejszą rolę miał Tadeusz Huk. Ni to Azjata ni to Indianin. Z kruczymi włosami do ramion, zaplecionymi z boku w cieniutki warkoczyk wyglądał jak nieustraszony wódz Inczuczuna, który zaplątał się w Kabulu. W takim geograficznym dualizmie nie mógł niczego zdziałać.
Mam wiele pretensji po tej premierze do: dyrektora teatru, że dopuścił, do reżysera, że wystawił, do scenografa, że oprawił, do aktorów, że nie zastrajkowali... i niestety do ks. prof. Józefa Tischnera, że użyczył swojego pióra na artykuł do programu tej sztuki.