"Szczyt"
Teatr Ósmego Dnia nie zawiódł oczekiwań swojej wiernej publiczności. Widowisko pt. "Szczyt" zakończyła owacja widowni, co - w przypadku przedstawień plenerowych - nieczęsto się zdarza...
To była polska premiera tego spektaklu, "zamówionego" przez organizatorów uroczystości przejęcia przez Sztokholm berła Europejskiej Stolicy Kultury. Na pierwszą w kraju prezentację "Szczytu" wybrano miejsce idealne - przestrzeń pod katowickim Spodkiem, ograniczoną wysokimi budynkami i nocną łuną miasta z jednej strony, a potężną bryłą hali z drugiej. Poznańskie "Ósemki" zawładnęły jednak nie tylko asfaltową powierzchnią, lecz także zgromadzonym na niej tłumem. Scenariusz widowiska oparty jest bowiem na ciągłym ruchu czterech (plus jedna, o której niżej) gigantycznych machin, za którymi ludzkie mrówki podążają bezładnie (?) w najróżniejszych kierunkach.
W drgających snopach reflektorów i ogłuszającej, a fantastycznie dobranej, muzyce Arnolda Dąbrowskiego, rozgrywa się więc ta tragikomedia nieporozumienia pomiędzy bogatymi i posiadającymi władzę, a usiłującymi ich dogonić zwykłymi śmiertelnikami. Jak wieść niesie, aktorzy Teatru Ósmego Dnia stworzyli "Szczyt" ze... złości. Oto obejrzeli w telewizji relację ze szczytu najbogatszych państw świata, na którym - przy pełnych żarcia stołach - syci i zarozumiali radzili, jak pomóc głodującym i upokorzonym. Przedstawienie jest dokładnie o tym, a jego kształt artystyczny i siła ekspresji budzą najwyższy szacunek. Poznański zespół, jak rzadko który, w idealnych proporcjach łączy mądrą (zaangażowaną?) myśl z walorami widowiskowymi. Obrazy, które przesuwały się w niedzielny wieczór przed oczami widzów festiwalu a part, były niesamowite - kolorowo futurystyczne, dynamiczne, precyzyjnie skomponowane i improwizowane w zależności od okoliczności.
Z drugiej strony, prosta, wręcz dydaktyczna, publicystyka tego przedstawienia okazuje się zaskakująco celna. Nad głowami tłumu, na wysokich platformach, popychanych przez ochroniarzy, panoszą się cztery symbole dobrobytu, być może alegorie: marki, dolara, franka i jena, a być może po prostu przedstawiciele społeczeństw konsumpcyjnych. Prawdziwi fotoreporterzy i kamerzyści mieszają się z aktorami, udającymi paparazzich (rewelacyjny efekt!); strzelają sztuczne ognie, a z głośników "ryczy" hymn Zjednoczonej Europy. W tym szale próżności i zewnętrzności, pojawia się niespodzianie przedstawiciel "Kolejnego świata" - biedny, w pogniecionym i niemodnym garniturku, osobiście napędzający pojazd, będący skrzyżowaniem roweru z traktorem. W swojej pogoni za światem dobrobytu, za symfonią zastawionych stołów, dostępnej pornografii i mitycznej wolności, pozostaje groteskowy, żałosny i niespełniony. Pomiędzy "nami" na ziemi i "nimi" na wysokościach, plącze się ten człowiek, nad którego szczęściem radzą na szczycie. Nikogo nie dogoni także bohater finału, który na szczudłach, z reklamówkami "darów" w rękach, bezsilnie krąży wokół, znikających za kręgiem światła, machin...
"Szczyt" to kreacja zespołowa - jego secnariusz i reżyseria są dziełem Teatru Ósmego Dnia. Niech więc życzeniu artystów stanie się zadość, choć kusiłoby rozpisać sukces ma poszczególne role. Bo to był sukces.