Artykuły

Staś i Stanisław

"A ga" to pierwsze słowo, jakie pada ze sceny w "Stasiu" Jerzego Jarockiego. Ojciec powtarza gawo­rzenie niemowlęcia, ale nie tylko. Tak jak to mówi Gustaw Holoubek, owe "Aga" staje się już pierwszą kreacją, aktem niemal boskim. W zdaniu Witkie­wicza - Ojca : " A ga, tak mówi mały, który teraz nazywa się Kalunio" dopa­trzyć się można trawestacji wersetów biblijnego Genezis.

Syn - od momentu narodzenia, przez dzieciństwo i dorastanie -jest dla Oj­ca wzorem człowieka jako istoty poten­cjalnie doskonałej. Kształtuje go nieu­stannie ciesząc się, że glina jest dobrej jakości - zdrowie, witalność, talenty. Powtórzone po dziecku "A ga" powołuje świat, w którym toczyć się będzie mi­łosna walka ojca i syna. Walka nierów­na.

"Musi cosik z tego będzie" - cytuje starszy Witkiewicz Sabałę, entuzjazmując się rysunkami Stasia, kolekcjami przyrodniczymi, kompozycjami muzycz­nymi, lekturami, przepisując jego kome­die z życia rodzinnego. Odnotowuje je­dnak także sumiennie: "We wszystkim, co pisze i komponuje, nie ma czułości, nie ma rzewności - nie wiem, co z tego będzie. Czy jest to brak pewnej rzewnej struny w naturze jego, czy to niedorozwinięcie - ale tak jest". Pierwszy nie­pokój.

Jedną z powstałych w dzieciństwie scenek dramatycznych Witkacego Da­niel C. Gerould poddaje idącej szczegól­nie daleko interpretacji. Leżąc w łóżku matki Staś pyta: "Kiedy Mama wsta­nie?" Na to ojciec wchodzi z pokoju obok i mówi: "A kuku!". Gerould widzi tu znak, że zewnętrzny konflikt obu Wi­tkiewiczów zorganizował już na stałe psychikę syna. Kontrolujący intelekt i dyscyplina mówią "a kuku" spontanicz­ności, chaosowi i przyjemnościom życia. Świetnie. Tylko że bez samodzielnego trudu przedzierania się przez chaos, bez spontaniczności, przyjemności i klęsk na własny rachunek nie doświadcza się świata. Stanisław Witkiewicz daje syno­wi daleko idącą swobodę rozwoju, "a kuku" czyha jednak na każdym kroku. Chcąc by był wolny, ojciec "Stasiowi" nieustannie tę wolność organizuje.

Jan Błoński pisząc o "psychomachii rodzinnej" obu Witkiewiczów formułuje okrutną diagnozę, postępowanie ojca z synem nazywa rodzajem nieświadomej zabawy kota z myszą. Jak się wtedy czuje mysz? Nic dziwnego, że w "622 upadkach Bunga" znajdujemy być może zapamiętany z dzieciństwa wierszyk, jakim bohater, niemal tożsa­my z autorem, wita słoneczny, jasny dzień:

Ranek obrzydły wstaje już,

Ojciec zza ściany pyta "Cóż?"

Wprost nie odpowiem, skryję swój gniew,

Na usta wdzieję obłudny śmiech.

Tego wierszyka nie ma w tekście "Stasia" Jarockiego, jest jednak wszys­tko, czemu daje on wyraz - depresja, lęki młodego Witkacego, aż po balanso­wanie nas granicy samobójstwa, odczu­cie, że życie jest nie do zniesienia.

Pod ciśnieniem autorytetu, któremu nie sposób się przeciwstawić, Stanisław Ignacy ucieka w małpiarstwo, miny, wygiby. Reakcja ojca i tu jest natych­miastowa. Listy do dorastającego syna pełne są czułych "ziabo", "małpo" itp. Wszechogarniająca kontrola przy wszel­kich pozorach wolności, wszechogarniającą miłość i czułość, które stają się prawdopodobnie rodzajem nieuświado­mionego szantażu. Za ojcowskim: "Ty nie będziesz chodził ze stadkiem, ty pójdziesz sam", kryje się gdzieś, bardzo głęboko: "pójdziemy razem", "pójdziesz ze mną".

"Staś" Jerzego Jarockiego, zamierzo­ny jako pierwsza część tryptyku o Wit­kacym, obejmuje okres 1885-1915, a więc do trzydziestego roku życia arty­sty. "Stasiem" jest on przede wszystkim w relacji z Ojcem, którego śmierć, koń­czy sztukę. Materiał, z jakiego została ona zbudowana, stanowią w głównej masie listy Stanisława Witkiewicza do syna. To także wyznacza proporcje udziału obu protagonistów w nierównym dialogu. Jest to właściwie opowieść Oj­ca, inkrustowana scenami dialogowymi.

Holoubek brawurowo podaje począ­tkowe partie tekstu, ukazujące najwcześ­niejsze lata Stasia. Autoironia wobec temperatury własnych uczuć, przeżywa­nia fenomenu ojcostwa jest tu tak sa­mo naturalna jak radość z pierwszych przejawów życia psychicznego dziecka, pierwszych przebłysków artystycznych zdolności. Wierzymy w wybitność Ojca i we wspaniałość jego syna. Jednak tyl­ko do momentu, gdy Stasia zobaczymy na własne oczy. Krzysztof Gosztyła bo­wiem w tej roli jest, od początku do końca przedstawienia po prostu żało­snym neurotykiem, jakby w dodatku niezbyt umysłowo lotnym. Nie obiekty­wizuje się na scenie nic z wyrafinowa­nych wywodów Ojca, nie mówiąc już o tym, co sami o młodym Witkacym wiemy. Oglądamy niewydarzony twór oj­cowskich ambicji na wyrost.

Dramat przenosi się więc w zupełnie inne rejony, spłaszcza się, przy tym i ba­nalnieje. Ot, zwykła historia, jakby z powtarzanej z satysfakcją plotki o pew­nym ważnym panu, co to ze swego dziecka chciał zrobić "nie wiadomo co", no i to się zupełnie nie udało. Nie jest to zresztą wina akurat tylko Krzyszto­fa Gosztyły, gdyż - poza monologizującymi partiami Ojca - większość sy­tuacji dialogowych tak właśnie, banal­nie, w typie obrazków obyczajowych, została rozegrana. A więc i to, jak syn sprowadza do rodzinnego domu panienkę lekkiego prowadzenia i chce z nią wyjechać do Ameryki. I to, jak po pa­nience zostaje pamiątka, z którą uporać się może tylko lekarz. I to, jak rozhisteryzowany młodzieniec - trzęsie się na łóżku w wynajętym pokoju, a ojciec od­biera mu rewolwer. I wreszcie Pani S., demoniczna kobieta, odwieczny wróg wszelkich tatusiów, a przy tym typowa postać z epoki. Ta sprawa także nie wychodzi poza rodzajowy schemat.

Gustaw Holoubek, również reżyser warszawskiego przedstawienia balan­sując w poszczególnych epizodach mię­dzy ironią a tatusiowatą dobrodusznością, i jako aktor nie wydaje się bez winy. Powstaje przestawienie o tym, jak i ojcowskich marzeń i rojeń rzecz cała osuwa się w banał życiowy, a na­wet trywialność. Istotny problem wza­jemnych stosunków obu Witkiewiczów gubi się gdzieś po drodze. Przedstawie­nie, pozbawione dramatycznego napię­cia i wymiaru, zaczyna nużyć.

Wiele z tego, na co patrzy widz, wy­daje się niezbyt potrzebnym ozdobni­kiem. Nawet postać Matki, gdyż stosunek Stasia do niej zupełnie nie został zaakceptowany. Ciotka Mery jest i tu bo w rzeczywistości była. Pannę Hele­nę (Czerwijowską) identyfikuje się po­czątkowo jako nieobecną w sztuce na­rzeczoną (Janczewską). Ornamentacyjna wizualność, łącznie z dekoracją Krysty­ny Zachwatowicz przedstawiającą wnę­trze zakopiańskiego domu z widokiem na góry, po prostu przeszkadza. Przy­chodni nawet pytanie czy tekst nie jest lepszym materiałem dla radia niż na scenę.

Wyzwolenie z roli podstarzałego syna, spóźniona przemiana w człowieka do­rosłego dokonała się u Witkacego pod ciśnieniem dramatycznych wydarzeń. W 1914 - samobójcza śmierć narzeczonej, potworna depresja obwiniającego się Stanisława Ignacego. Następnie podróż z Bronisławem Malinowskim do Au­stralii. W 1914 także, na wieść o wybu­chu wojny światowej, obojętny dotąd wobec wszelkiej polityki i spraw spo­łecznych (w "Bungu" upatruje w tym zresztą swoje nieszczęście) Witkacy przedostaje się do Rosji i tam wstępuje do armii. Jest to także akt sprzeciwu wobec ojca, pokładającego nadzieje w opartych na związkach z Austrią działaniach Józefa Piłsudskiego (zwanego w korespondencji "kuzynem Ziutkiem").

Staś na scenie przebiera się w rosyjski wojskowy uniform. W dalmatyńskiej Lowranie w 1915 umiera ojciec. W nie­cały rok później Stanisław Ignacy, już jako porucznik lejbgwardii zostaje ran­ny na polu bitwy pod Witonierzem.

W Teatrze Kameralnym w Warsza­wie w momencie tak dramatycznego fi­nału, pojawiają się pewne kłopoty z identyfikacją faktów i osób, zbyt słabo osadzonych w przedstawieniu. To, co dla realizatorów - choćby na poziomie akcji - oczywiste, wielu widzów wy­jaśnić sobie może dopiero w bibliotece.

Po pomyślnie zdanym przez Stasia egzaminie maturalnym Stanisław Wit­kiewicz pisze w liście do siostry: "Nie chciałbym, żeby godził się na zwyczaj­ne życie..." Zdanie z rodzaju tych, o których się mówi: "obyś nie powiedział w złą godzinę". Różnie można warto­ściować ludzkie życie, dokonany już los. Czy dzieło Witkacego warte jest swej ceny, męki w jakiej powstawało, to kwe­stia światopoglądu. Zostawmy też na boku spór psychiatryczny, czy wybitny twórca tworzy na skutek swych nerwic czy - jak twierdzi np. Karen Horney - pomimo nich. Witkiewicz ojciec, wal­cząc o wybitność syna, walczył - w swoim pojęciu - o jego szczęście. Szcze­gólna edukacja, eksperyment podjęty w najlepszej wierze - łatwo to dziś zde­precjonować. Pewne jest, że gra była subtelna i szła o bardzo wysoką staw­kę. O tym przedstawienie nie przeko­nuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji