Ustępliwy autor
Chyba mam słabe nerwy i naturę łagodną. W cyrku przykro mi za wykonujących trudne ewolucje - raptem się nie uda, wszyscy pomyślą, że ten pracowity człowiek źle zna swój zawód. Zawsze mi przykro, gdy do pokoju zajętego na scenie przez nie całkiem prawowitą parę ktoś nagle stuka. I z miłości robi się kompromitacja. W życiu realnym zaskoczenie też jest przykre, ale w życiu bezpieczniej, jestem pewny zamków, klucz mam w kieszeni - czy kulisy mają drzwi i co panowie autor i inspicjent zechcą na zakochanych wypuścić? Zawsze wypuszczają jakiegoś męża, żonę, drugiego kochanka, czyli osoby w miłości postronne, stronniczo uprzedzone. Tak też robi Graham Greene w sztuce "Ustępliwy kochanek". Widownia w takiej sytuacji na ogół się cieszy, mnie przykro, chyba mam słabe nerwy i za mało wyobraźni (albo za dużo).
Graham Greene skapitulował przed wiekowymi zwyczajami komedii obyczajowej, w "Ustępliwym kochanku" odnajdziemy całą serię konwencji scenicznych: śmiesznego męża, upartego kochanka, przychwycenie żony z kochankiem, fatalny list, zabawnie przerwane pisanie fatalnego listu, głupawego sługę itp. Czy zaś zdanie: słowo kocham czasem mówi się po łóżku, nigdy przed - należy do tradycji francuskiej komedii, czy do tradycji angielskiego paradoksu, niech rozstrzygają znawcy. Z większą pewnością można stwierdzić, że zdanie takie, jak to, że miłość i małżeństwo wykluczają się nawzajem, są - bez względu na ich prawdziwość - literacko zużyte i banalne. W momencie zaskoczenia żony przez męża ktoś z rzędu za mną zawołał: Meksyk! W tym jednym słowie było uznanie i jakaś ogromna sympatia właśnie dla tego starego jak teatr schematyzmu przygód erotycznych. Tak, proszę państwa, to jest sympatyczna sztuka o "różnych rodzajach miłości", o "koncesjonowanym kochanku", połączona ze zgrabnym wykładem teorii ślizgania się na skórce od banana. Czytelnicy "Potęgi i chwały" Greene'a będą po jego ostatniej sztuce zasmuceni obyczajową nierewelacyjnością odkryć, że nawet małżeństwo kochanków jest nudne. Ci zaś, którzy nazwiska Grahama Greene'a dotąd nie słyszeli, nabiorą po "Ustępliwym kochanku" dobrego zdania o cudzoziemcu pokazującym, jak to "ona ich fest kantowała", by użyć wyrażenia sąsiada, który wołał "Meksyk".
Czy to rzeczywiście wszystko razem puste jak wyślizgana butem skórka bananowa? Przecież mąż przychwycił żonę w ciepłym jeszcze łożu hotelowym, a jednak niczego nie zauważył - przecież zdradzający cudzołożną miłość list pisze nie postronny zazdrośnik, ale sam kochanek - przecież po wykryciu afery mąż nie wyrzuca żony, ale wszelkimi siłami stara się ją zatrzymać, sam zabiega o etatowe ustalenie kochanka - przecież trójkąt małżeński nie rozpada się w zakończeniu, ale utrwala, zaś autor wyraźnie dba o oryginalność i nowość w pokazaniu starego schematu. Zgoda, tak właśnie jest. Z tym wszystkim jednak nie uważam, by kapitulacja autora wobec tradycyjnej pustki tematu była kapitulacją chytrą i pozorną. Jak się nie ma co powiedzieć, to najłatwiej być liberałem, wszystkim przyznać rację. Greene ustępliwie godzi się na to, by dobra matka i żona miała jeszcze kogoś do miłości, by mąż miał żonę i dom w porządku, by kochanek, specjalista od mężatek, zaspokajał swe, jakże naturalne skłonności. Jak już tak się ułożyło, to niech będzie. Ludzie łagodni - do nich się zaliczam - lubią takie rozwiązania. Ale życie nie lubi! Jak się coś raz ułożyło, to się zaraz układa od nowa. W sztuce Greene'a kochanek próbuje doprowadzić żonę do rozwodu, ale to mu się nie udaje, bo żona jest i matką, i panią domu, i po swojemu kocha właściwego męża. Polubowny układ jest w sposób oczywisty czymś chwilowym, kochanek nie ma w ujawnionym trójkącie najmniejszej szansy. Pod pozorami liberalnej ustępliwości i swobody obyczajów kryje się jeszcze inna ustępliwość: wobec dydaktycznej tezy, że kobieta winna pilnować domowego ogniska. Poszaleje sobie, pośpi tu i tam, ale do ogniska wróci.
Znakomity autor jest tedy w tej sztuce demonstracyjnym liberałem i ukrytym dydaktykiem trwałości wspólnoty małżeńskiej. Spryciarz! Sztuka niby niemoralna, ale zauważyłem, że cnotliwi mężowie i żony szczerzej się na sali bawili od całej reszty. Monogamistów zawsze bawi poligamia - ale nie odwrotnie.
Jan Bratkowski dobrze się chyba bawił - oczywiście jako reżyser. Nie uderzał zbyt mocno w strunę dramatyzmu moralnego, nie wydobył też z łagodnej materii tego liberalnego dydaktyzmu dźwięków nadmiernie podniosłych. Słusznie nakierował całość ku komediowej zabawie, słusznie wziął kurs na sympatię do bohaterów tego niemal czworokąta. Druga to bodaj dopiero samodzielna robota Bratkowskiego, jakże taktowna i sprawna, niech się tylko nasz przyjaciel nie specjalizuje zbyt długo w małżeńskiej geometrii na scenie - młodym przystoją i inne rozrywki. O obsadzie aktorskiej pisać zbyt wiele nie wypada: role nie były przecież nadmiernie trudne, zważywszy jakość obsady. Heroinę grała tedy Hanna Skarżanka, ze swobodą należną żonie i kochance. Jej męża Tadeusz Bartosik, bez wątpienia świetny w przejściach od komediowej szarży do liryzmu, zabawny, sympatyczny, nie wiem tylko, dlaczego autor takiego miłego człeka skazał na pięcioletnią abstynencję małżeńską (w obrażające go sugestie nie daję wiary). Rolę kochanka przedstawił Józef Kostecki współcześnie, bez właściwej niegdyś temu zawodowi egzaltacji i zuchwałości. Wanda Koczewska i Krystyna Bryl różnymi sposobami przekonują nas, widzów, o tym samym: o wdzięku młodości niewinnej. Jan Matyjaszkiewicz kapitalny w epizodzie dr Van Drooga, w innych rolach wystąpili: Izabela Wilczyńska, Bronisław Dardziński i Marian Rułka. Wszyscy z powodzeniem i ku zbudowaniu niemal moralnemu publiczności. Scenografa lekkomyślnie oskarżać ani chwalić nie będę, pewnie zrobił to właśnie, co się "Ustępliwemu kochankowi" należało.