Artykuły

Na najwyższych obrotach

Często gra "pokręcone", pełne sprzeczności postaci. - Nigdy nie byłem typowym amantem, ani fizycznie, ani psychicznie. Może dlatego te "demony" wokół mnie krążą? W poczcie aktorów Krakowa MARCIN KUŹMIŃSKI.

Teatr był dla mnie ucieczką od lat osiemdziesiątych. Świat komunistyczny postrzegałem jako kompletną beznadzieję i wiedziałem jedno: albo po maturze pójdę do szkoły teatralnej, albo z tego kraju wyjadę. Bo świat teatru, miejsce kreacji innej rzeczywistości, był dla mnie azylem - wspomina Marcin Kuźmiński, aktor Teatru im. J. Słowackiego.

I jeszcze jedna rzecz zaważyła na takim wyborze: w Starym Teatrze, jako licealista, zobaczył "Emigrantów" Mrożka z Jerzym Stuhrem i Jerzym Bińczyckim. Zachwycił się przedstawieniem, teatrem i tekstem, który pochłonął na pamięć. A teatr go oczarował. - Dwukrotnie nie zdałem egzaminu do szkoły teatralnej, więc dwa lata przesiedziałem na filologii słowiańskiej. Przyjęto mnie za trzecim podejściem. W szkole wiodło mi się całkiem dobrze, czułem się doceniony, choć pierwszych dwóch lat studiów nie rozumiałem. Zrozumienie przyszło wraz z zajęciami prowadzonymi przez profesorów: Golińskiego, Hussakowskiego i Grabowskiego.

I widać, że pan Marcin pojął wszelakie nauki z powodzeniem, skoro po studiach, wraz z kilkoma kolegami, dostał angaż do Teatru im. S. Jaracza w Łodzi, gdzie dyrektorował Bogdan Hussakowski. Zadebiutował w "Obywatelu Pekosiewiczu" i od tej chwili zaczęła się jego dobra teatralna passa. - W Łodzi wiodło mi się świetnie, grałem fajne role w dobrych przedstawieniach: Władzia w "Ślubie", Amadeusza w "Amadeuszu", Mono w "Tundze" Llosy. To był dla mnie dobry czas, nawet przydarzyła mi się nagroda aktorska na festiwalu w Kaliszu. Czegóż więcej mógł chcieć początkujący aktor?

A jednak chciał więcej. Przede wszystkim wrócić do rodzinnego Krakowa. Nadarzyła się ku temu okazja, gdy Bogdan Hussakowski objął dyrekcję Teatru im. J. Słowackiego. I znów zabrał ze sobą, tym razem sporą grupę aktorów, wśród nich również pana Marcina. - Skoro w Łodzi miałem już swoją pozycję, to sądziłem, że i w Krakowie będzie ciąg dalszy tej passy. Ale Kraków był i jest specyficznym miastem i nieufnie przyjmuje "nowych". A do tego te krakowskie przyzwyczajenia, legendy, konserwatyzm... Wszystko musiałem zaczynać od początku. I to nie dlatego, że nie dostawałem ról - nie, grałem dość sporo. Ale przebić się, zaistnieć w Krakowie - to nie takie proste. No, więc budowałem tę swoją drabinkę aktorską szczebel po szczebelku. Kiedy nastąpiła zmiana dyrekcji przestałem być rozpieszczany rolami, do czego, nie da się ukryć, przywykłem. No to "odjechałem" nieco od teatru: byłem w nim, grałem, ale niekoniecznie dużo i to, co leżało w kręgu moich zainteresowań. Ponieważ jestem człowiekiem, który nie potrafi siedzieć bezczynnie, więc natychmiast znajdowałem sobie inne zajęcia.

Przełomowym momentem w krakowskiej karierze aktora okazały się role w "Rodzinie", "Demonach" i w "Nondumie". Natomiast znakomitą kreacją Senatora w "Dziadach" pan Marcin wrócił do grania dużych i ważnych ról. Już wtedy udowodnił, że ma zdolności scenicznej metamorfozy. Kolejnym wyzwaniem okazała się postać Peppercorna w "Czarodziejskiej górze" wyreżyserowanej przez Barbarę Sass. Zagrał bohatera o dwadzieścia lat starszego od siebie z taką prawdą i tak przekonywająco, że wielu nie rozpoznało go na scenie. I to nie z powodu charakteryzacji - tej prawie nie było, ale dzięki umiejętności scenicznej transformacji. - Kiedy Basia Sass powiedziała mi, jaki zamach szykuje na mnie - z lekka się przeraziłem. Ale zaraz pomyślałem: do odważnych świat należy, najwyżej się wyłożymy. Pogodzenie energii granej postaci z wiekiem tak odległym od mojego - no, to była walka. Po jednym z przedstawień Izabela Olszewska powiedziała do mojej koleżanki aktorki: "A któż to jest, nie znam takiego starego aktora w tym teatrze". Wiem, że ta rola była sukcesem, ale też nie podniecam się z tego powodu. Sukces sam w sobie nie jest ważny - ważne, by napędzał kolejną robotę.

Pan Marcin przyznaje, że często gra "pokręcone" postaci, pełne sprzeczności i wewnętrznego rozchwierutania. - Nawet moja mama spytała mnie, czy zagram kiedyś świętego. No, i okazało się, że zagram niebawem świętego Tomasza Becketa. Ale przecież on też był pokręcony...

Szuka Pan postaci, w których może dogrzebywać się kolejnych nieodkrytych pokładów ludzkiej duszy? - pytam.

- To one mnie szukają. Nigdy nie byłem typowym amantem, ani fizycznie, ani psychicznie. Może dlatego te "demony" wokół mnie krążą? W aktorstwie najciekawsze jest szukanie tajemnicy człowieka w zakamarkach własnej osobowości. A cóż, ciemna strona człowieka zawsze jest bardziej

intrygująca i ciekawsza do rozpracowywania. Każdy z nas ma w sobie coś z grzesznika i coś ze świętego. Ale najbardziej fascynujące są te odcienie pomiędzy. Bo biel i czerń są zbyt jednoznaczne. W aktorstwie również.

A czym ono jest dla Pana?

- Tym samym, czym było na początku - ucieczką od rzeczywistości i lekarstwem na nią. Jeśli aktorstwo może być stawianiem pytań, a jednocześnie próbą szukania odpowiedzi i rozwiązań - to wtedy jest cudnie. Tak się zdarza. Niestety, nieczęsto. W teatrze zawsze ważne jest to, czego można dotknąć. Jeśli nie ja gram, ale coś gra za mnie - to znaczy, że dotknąłem czegoś ważnego. Że ujawnił się kolejny proces dojrzewania. Oczywiście istotni są również partnerzy na scenie. Kiedy grałem majora Arnolda w "Za i przeciw" Harwooda, miałem za partnera potwora do walki na scenie, czyli Michała Pawlickiego, znakomitego aktora. Granie z nim w jednym spektaklu było aktorskim ringiem, a więc czymś, co uwielbiam. On nie odpuścił nawet przez minutę. I to było wspaniałe.

Pan Marcin nie jest gwiazdą z pierwszych stron gazet, choć kilka jego ról zasługuje na miano kreacji. Czy cierpi z tego powodu?

- Nie, ale też wiem, że popularność pociąga za sobą kolejne propozycje zawodowe, a więc daje poczucie stabilizacji, finansowego bezpieczeństwa. Ono jest mi bardzo potrzebne.

Przecież ma Pan "Warsztat" - uroczą knajpkę na Kazimierzu, czyż ona nie jest zabezpieczeniem przyszłości? - dopytuję

- Nie poświęcam jej tyle czasu, ile powinienem. A powinienem tu wciąż siedzieć, doglądać interesu. "Warsztat" powstał z potrzeby posiadania azylu, który daje możliwość oddechu, przebywania wśród przyjaciół, również z teatru. To jest mój duży pokój do życia. Tutaj niemal wszystko zrobiliśmy ze wspólnikiem sami: począwszy od remontu, poprzez malowanie, po wystrój. To też przecież jest rodzaj kreacji, podobnie jak w teatrze, bo tutaj kreuję inną. część swego życia. Tomek Międzik, kolega z teatru, ukuł nawet określenie, że "Warsztat" to bluszcz, który oplata, wciąga i trudno się z nim rozstać. Stare instrumenty, które widzi pani na ścianach to przejaw mojej fascynacji muzyką. Straszliwie żałuję, że nie jestem zawodowym muzykiem. Gdybym miał w życiu wybierać po raz drugi...

Pan Marcin, jak sam przyznaje, jest człowiekiem wciąż szukającym czegoś nowego. Zapewne z tego powodu prowadzi również zajęcia w prywatnej szkole aktorskiej. - Nie dla pieniędzy przecież, ale dla "wampirzenia", bo sam od tych młodych ludzi wciąż czegoś się uczę. Spijam ich energię, młodość, pomysły.

A czego Pan ich uczy?

- Tego zawodu nie da się nauczyć. Można jedynie pootwierać innym furtki, pokazać drogi, wskazać możliwości i sposoby skorzystania z samego siebie. A poza tym, w tym fachu tak naprawdę najważniejsze są spotkania z ludźmi i sprawa, dla której się spotykamy. Pamiętam, kiedy po spektaklu "Za i przeciw" zostałem przedstawiony Andrzejowi Sewerynowi. Nie znaliśmy się osobiście. A on, jak najlepszy kumpel, powiedział mi: - Masz rolę. Sprawdź teraz jedynie te, te i te momenty. Podczas półgodzinnej rozmowy dał mi wskazówki trafiające w dziesiątkę. Takie spotkania pamięta się do końca życia.

Pan Marcin najbardziej ceni w ludziach lojalność, brak małostkowości. - Podczas pracy z Basią Sass nad "Czarownicami z Salem" trochę skonfliktowaliśmy się. Wiem, że jestem impulsywny, bo też praca nad rolą rozgrzewa człowieka do czerwoności i nerwy czasem puszczają. A mimo tej sprzeczki Basia, po udanej mojej roli w "Demonach", zaproponowała wspólną pracę w "Czarodziejskiej górze". Niezwykle cenię takie gesty.

A czego w sobie Pan nie lubi?

- Bywam apodyktyczny, niecierpliwy, ale sądzę, że to są zarówno wady, jak i zalety. Może dzięki temu jestem wciąż mężczyzną, w którym siedzi małe dziecko. Ale ileż to dziecko potrafi spłatać figli!

Czy aktorstwo odkłada się jakoś na Pańskiej psychice?

- Ono musi kosztować. To trzeba kochać i to musi boleć. Bo aktorstwo jest zarówno szczęśliwym "odlotem", jak i depresją. Taka amplituda doznań jest podniecająca.

Kolejnej artystycznej podniety aktor dostarczył sobie, debiutując jako reżyser sztuki "Życie w teatrze". - Kiedy stanąłem po drugiej stronie rampy, dopiero wtedy zobaczyłem, jak my, aktorzy, potrafimy być okrutni. To była dla mnie ostra lekcja życia i zawodu. I dobrze, bo ja wciąż muszę czuć, że żyję. Na wysokich obrotach. Dlatego pewnie jednego się nie nauczyłem: odpoczywać. Przekroczyłem czterdziestkę, więc czas najwyższy, bym i to potrafił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji