Artykuły

Bohaterką sztuka

Artyści monodramu wciąż chcą mówić publiczności o swojej sztuce. Posługując się w tym celu różnymi tekstami i teatralnymi środkami, dochodzą do różnych wniosków - o spektaklach "Orfeusz i Eurydyka" w reż. Janusza Stolarskiego, "Adama Mickiewicza liryczna próba odnalezienia się w branży rozrywkowej" w reż. Wojciecha Tremiszewskiego oraz "Novecento"w reż. Marcina Brzozowskiego prezentowanych na X Ogólnopolskim Przeglądzie Monodramu Współczesnego w Warszawie pisze Karolina Matuszewska z Nowej Siły Krytycznej.

Środa na Ogólnopolskim Przeglądzie Monodramu Współczesnego upłynęła pod znakiem pytań o sztukę, jej moc zmieniania świata i rolę artysty w dzisiejszym świecie. Każdy z trzech prezentowanych tego dnia spektakli próbował się zmierzyć z tymi zagadnieniami na własny sposób. Stawiając artystyczny geniusz za punkt wyjścia, artyści z Poznania, Gdyni i Łodzi zmagali się z pytaniem o jego przydatność w społeczeństwie.

"Orfeusz i Eurydyka" poznańskiego Stowarzyszenia Teatralnego Antrakt to opowiedziany językiem filmowym poemat Czesława Miłosza eksploatujący mit artysty, który swoją muzyką był w stanie poruszyć Krainę Zmarłych. W spektaklu wielki talent zostaje wystawiony na ciężką próbę. Miłosz zestawia doskonałość sztuki, która ma w sobie niezwykłą siłę oddziaływania, z niedoskonałością człowieka, który nie potrafi jej wykorzystać. Silne emocje, poruszenie oraz czające się wątpliwości sprawiają, że tak znakomite narzędzie w ludzkich rękach traci swoją moc i w ostateczności zawodzi. Jednocześnie jednak wyniesiona zostaje potęga wyobraźni i iluzji, bez których życie byłoby nie do zniesienia.

Niespieszna narracja opowieści płynie z głośników umieszczonych z boku sceny. Ją samą zapełniają obrazy na kształt sennych wizji. Twórcy wykorzystali w tym celu projekcje multimedialne wyświetlane na jasnych tiulach, pomiędzy którymi porusza się postać mężczyzny (Janusz Stolarski). Jego ruchy, spowolnione i niezwykle plastyczne, nadają mu charakter ożywionej rzeźby: momentami przypomina greckiego atletę, kilkakrotnie swoją postawą wyraźnie nawiązuje do Dyskobola. Nagi, w słabym świetle, poddany rytmowi hipnotyzującej muzyki, zdaje się wykraczać poza czas i miejsce - jest figurą sięgającą do pierwotnych korzeni człowieka. Obrazy budowane z możliwości technologicznych i piękna ludzkiego ciała plastycznie i płynnie przewijały się przed oczami, niczym kolejne kadry na taśmie filmowej.

Choć wszystko razem tworzyło wciągający i intymny klimat, w dłuższej perspektywie stawało się dla mnie monotonne. Nic nie rozbijało tego świata, który zamykał się w klaustrofobicznej przestrzeni. Nawet dochodzący spoza sceny głos narratora zdawał się nierozerwalnie związany z tym miejscem. Tworzyło to poczucie jakiejś nieosiągalnej hermetyczności, której można się tylko przyglądać z zewnątrz, jak przez szybę. To wrażenie wzmagała we mnie muzyka odtwarzana z taśmy czy komputera. Myślę, że gdyby grana była na żywo, dałaby jakiś pomost łączący scenę z widownią, którego bardzo mi tu brakowało.

Skrajnie inne podejście do monodramu zaprezentował Wojciech Tremiszewski, który pojawił się na Przeglądzie z monodramem opartym na własnym tekście. Jego tytuł, "Adama Mickiewicza liryczna próba odnalezienia się w branży rozrywkowej", właściwie mówi wszystko. Żartobliwa historia o wieszczu narodowym, który u progu XXI wieku postanowił powrócić na ziemię, aby po raz drugi wspomóc swój naród, stała się okazją do postawienia pytania nie tylko o to, co w nas pozostało z romantycznej tradycji, ale również, jak dziś kreuje się autorytety. Sam tekst, napisany zgrabnie i zabawnie, operuje stereotypami myślenia o przeszłości, bagatelizując przy tym historyczne realia. Nie ma tu znaczenia, czy Mickiewicz z innymi poetami się lubili, jak spędzali czas w Paryżu, ani też jak i dla kogo tworzyli. Tremiszewski bawiąc się wycinkami z ich życiorysów, próbuje odbrązowić status poety - przewodnika narodu. Jednocześnie jednak wpada w pułapkę uwspółcześniania. Jego tekst nie jest inteligentną zabawą z konwencją, przypomina raczej dość powierzchowny stand-up'owy monolog z Kabaretowego Klubu Dwójki.

Całość zrealizowana została zresztą zgodnie z duchem kabaretowych występów. Na pustej scenie stoi jedynie mikrofon. Wykonawca (Tremiszewski) ubrany całkiem współcześnie, ma na głowie dodatkowo jasną, nieuporządkowaną blondperukę, którą w roli Mickiewicza zrzuca w momencie zejścia bohatera na ziemię. Jego występ, w całości oparty na słowie, jest nierówny. Artysta, opowiadając historię z perspektywy poety, wciela się w różne postaci i jako Mickiewicz odgrywa swoje z nimi rozmowy. Te szybkie transformacje wypadają jednak dosyć słabo, jakby twórca nie nadążał za tempem zmiany ról. Z tego powodu chwilami można się pogubić, kto właściwie do kogo mówi, a czyje słowa są tylko przytaczane. W całkowitą dezorientację wprowadziło mnie natomiast nagłe pojawienie się - już nie na zasadzie cytatu przytoczonego w trakcie opowieści - postaci Chopina wchodzącej w dialog z Mickiewiczem. I tu następuje ciekawy zwrot. Wyraźna niekonsekwencja w sposobie narracji zburzyła nawias, w jaki wzięta została cała historia. Nagle coś z zewnątrz zmaterializowało się, puentując cały szalony pomysł poety. Chopin przybył, aby zabrać go z powrotem do Nieba - czyli tam, gdzie jego miejsce. Mickiewicz co prawda próbuje nam coś przed odejściem zostawić - recytuje do mikrofonu "Inwokację" w rytm coraz głośniejszych muzycznych bitów. Jest to jednak próba nieudolna, której jakość artystyczna wyraźnie nie satysfakcjonuje. Nie da się bowiem starymi słowami mówić o współczesności. Potrzeba nam nowego języka, bo każda epoka musi znaleźć własnych wieszczy - ta myśl, jako jedyna, zostaje z "Mickiewicza lirycznej próby".

Pewną nową propozycję przedstawia w swoim monodramie Mateusz Olszewski. "Novecento" to wzruszająca historia tytułowego utalentowanego pianisty - sieroty wychowanego przez załogę na statku pasażerskim. Chłopak w ciągu całego swojego życia nigdy nie zszedł na ląd. Jest to zarazem piękna deklaracja wiary w talent i w drugiego człowieka. Aktor, wcielający się w postać ulicznego saksofonisty, umiejętnie i zajmująco opowiada niezwykłą historię swojego przyjaciela. Robi to z wyczuciem rytmu i lekkością, które sprawiają, że opowieść jest sprawnie prowadzona i ani na chwilę nie gubi się jej klarowność. Olszewski płynnie przechodzi w skrajnie różne narracje, jednocześnie bawi i wzrusza, nie dopuszcza w żadnym momencie do spadku napięcia. Stwarza w ten sposób nie tylko fascynującą teatralnie rzeczywistość, ale również pokazuje świat, który można samemu stworzyć i kontrolować go wyłącznie za pomocą muzyki. Bohater zresztą niczego więcej nie potrzebuje w życiu.

Siłą tego przedstawienia są również symboliczne, ledwie naszkicowane obrazy sceniczne. Jedyne rekwizyty aktora to saksofon i kartonowe pudełka, które służą raz jako futerał na instrument, raz jako kołyska, to znów jako trumna. Minimalistycznie zbudowany świat rozbudza wyobraźnię widza dzięki swojej skromnej i harmonijnej symbiozie różnorodnych środków teatralnych. Słowo i jego brzmienie współgra tutaj ze światłem, muzyką i rytmem, który wyraźnie organizuje całą opowieść. Łatwo się jemu poddać, widownia rzeczywiście w całkowitej ciszy i skupieniu słucha padających słów i dźwięków granej muzyki. Twórcy "Novecento" (reżyseria Marcin Brzozowski) umiejętnie wciągają widza w sam środek wydarzeń. Choć nie widać na scenie burt, szalup, ani nawet koloru oceanu, i tak można bez większego problemu poczuć się pasażerem ekskluzywnego statku, na którym gra jeden z największych geniuszy muzycznych.

Artyści monodramu wciąż chcą mówić publiczności o swojej sztuce. Posługując się w tym celu różnymi tekstami i teatralnymi środkami, dochodzą do różnych wniosków. Jeden jednak wydaje się wspólny, choć pozornie dość banalny. Można go ująć, parafrazując słowa Piotra Sorina z "Mewy": "Bez sztuki się nie da."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji