Mickiewicz na dziady
Każde pokolenie powinno mieć swoje "Dziady". "Dziady" są najwyższym sprawdzianem umiejętności i możliwości teatru. Trzeba mieć wielką odwagę, żeby wystawić w Polsce "Dziady".
Telewizyjna premiera "Dziadów" sprzed tygodnia poruszyła nieco kilkuset miłośników teatru w Polsce. Kilkunastu zawodowych oglądaczy teatru napisało z tej okazji teksty zawierające którąś z trzech złotych myśli zaczynających ten felieton. Telewizja miała nadzieję na rozbudzenie wokół premiery ogólnonarodowej dyskusji. Skończyło się jednak na dość anemicznych polemikach prasowych, a w samej telewizji na spotkaniu reżysera Jana Englerta z uczniami warszawskiego liceum. Młodzież wypowiadała się wyjątkowo dojrzale i ciekawie, ale bez zaangażowania. Było to coś więcej niż wyuczona lekcja, ale wypadło słabiej niż dyskusje wokół wychowania seksualnego w szkole. Kompetentnie, ale chłodno. Zalewu listów i telefonów w sprawie przedstawienia dotąd nie odnotowano, choć spikerki programu pierwszego TVP zachęcały do dzielenia się uwagami i opiniami.
Są dwie możliwości: albo klasyka romantyczna umiera, czyli obchodzi nas nieco mniej niż zeszłoroczny śnieg, albo telewizja nie jest właściwym miejsce do jej prezentacji. Podejrzewam, że prawdziwe są po trochu obie, ale bardziej prawdopodobna ta druga. "Dziady" są otóż zbyt trudnym i wieloznacznym tekstem, by był możliwy jego czytelny przekaz telewizyjny. Równocześnie próba dostosowania "Dziadów" do specyfiki telewizji i do przyzwyczajeń odbiorców też nie może się udać, bo natychmiast forma zacznie dominować nad treścią i znaczeniami. Tak właśnie stało się z "Dziadami" Jana Englerta.
Jako prawie zawodowy oglądacz teatru nie potrafię powiedzieć czy był to dobry, czy zły spektakl, bo widziałem tylko drugą połowę. Jak to w telewizji. Różne rzeczy mi się podobały, inne wydawały się zbędne, jak elektroniczna sztuczka zamiany ślicznej twarzy Konrada w szpetną gębę Belzebuba i z powrotem. Było to ciekawe, ale w telewizji wcale nie wyjątkowe. Przeciwnie - zbanalizowane częstym stosowaniem w reklamie, horrorach i wideoklipach. Może więc były to "Dziady" pokolenia techno, ale jako takie trafiły w próżnię. Techno nie potrzebuje "Dziadów", "Dziady" nie potrzebują telewizji, telewizja z trudem toleruje "Dziady", widz masowo ogląda co innego.
Tylko reżyser ma frajdę, bo jako pierwszy wystawił cały dramat (bez jednej sceny).