Artykuły

Nie tylko rów do śmierci

"Stary Franka Hernera" w reż. Iwony Kempy w Teatrze Polskim w Poznaniu. Recenzja Ewy Obrębowskiej-Piaseckiej w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Kiedy czytałam sztukę Janosa Haya, wyobrażałam sobie Lichotę, Kaźmierczaka i Łukawskiego w rolach "bezrobotnych filozofów". I bardzo się cieszyłam na spektakl w Teatrze Polskim. Przedwcześnie

"Stary Franka Hernera" to późne dziecko Becketta, Witkacego, Mrożka: zaprawione groteską zderzenie prostoty (ale nie prostactwa!) z metafizyką. Podoba mi się ta sztuka. Interesuje mnie sytuacja, w której trzech facetów oczyszczających rów melioracyjny na głębokiej prowincji prowadzi dyskurs o przeszłości i przyszłości. Przeszłość próbują interpretować, przyszłość przewidzieć, a równocześnie tkwią po kolana (autentycznie) oraz po uszy, szyje i czubek głowy (metaforycznie) w tym, w czym tkwią: w rowie, w marazmie, w bezsilności, w niewiedzy, w stereotypach... Ale nie tylko. Inaczej niż bohaterowie większości współczesnych sztuk są bowiem także zakorzenieni, przywiązani do miejsca, wpisani w kontekst, który jest ich własny, autentyczny, ważny. To "skazanie na rów" nie jest więc jednoznaczne. I to mnie w tekście Haya ujęło najsilniej.

Bardzo płynnie, niemal niezauważalnie przechodzi się tu też od zwyczajności do niezwykłości i z powrotem. Tych "transgresji" autor nie rezerwuje wyłącznie dla wtajemniczonych. Może ich doświadczyć każdy. Ten, kto łapie ryby gołą dłonią, mieszka z krowami i słyszy "głosy, które spłonęły w pożarze". I ten, kto był synem milicjanta, a potem trafił do telewizyjnej "dwójki" w dramatycznych okolicznościach. I ta, którą burmistrz nauczył po godzinach, jak się posługiwać spinaczami oraz segregatorami. I ta, której nikt się nie kłania, bo jest obca.

W tekście Haya ludzkie życie - ułomne, kalekie, byle jakie - jest Tematem. Jest wpisane w Opowieść. A człowiek jest za nie odpowiedzialny, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że wyboru dokonano za niego, że los jest przesądzony, że wszystko, co można zrobić, to kopać rów do śmierci.

Cieszyłam się na spektakl w Teatrze Polskim z kilku powodów. Jako zdeklarowana fanka "Portugalii" w reżyserii Iwony Kempy, liczyłam na to, że i u Haya znajdzie ona więcej niż jeden wymiar, że nie pójdzie za oczywistościami w tym tekście, że go zrytmizuje, zmetaforyzuje, uniesie parę centymetrów nad scenę.

Jeszcze w czasie czytania tekstu "widziałam" Piotra Kaźmierczaka, Leszka Lichotę i Piotra Łukawskiego. I myślałam o tym, że obsada jest trafiona w dziesiątkę. Że ci faceci w lot "złapią", o co w tym wszystkim chodzi. I chyba złapali, choć było w ich graniu coś pospiesznego, nieuważnego. Jakby im brakowało wiary, że to, co mówią, ma sens. Właściwie trudno się im dziwić. Zostali zapakowani w rów na scenie. Dostali do ręki łopaty, którymi wysypują z rowu suchą ziemię i śmieci. Obok stanęło drzewko, co jest najpierw duże, a potem małe (żeby widz nie miał wątpliwości, że czas płynie w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara), a potem go nie ma wcale. Myślę, że aktorom nie pomaga namnożenie "gagów": a to przebieranka w karykaturę strojów z lat 70., a to brawurowy wjazd Mariki z magistratu na bajeranckim skuterze na baterie, a to "wejście" Joski przebranego za "dziada" z epoki filmu niemego. Te wątpliwe "atrakcje" burzą rytm przedstawienia. Zamieniają je w ciąg skeczów. I żal mi. Bo ten spektakl się ogląda, ale niewiele po nim zostaje. Ot... trzech facetów kopało rów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji