Artykuły

Melancholia i sentymentalizm komizmem podszyte

"Krum" TR Warszawa i Starego Teatru z Krakowa w Moskwie. Pisze Anna Czajkowska w serwisie Teatr dla Was.

"Krum", w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, na deskach teatru - nie tylko polskiego - gości już od ponad siedmiu lat (premiera spektaklu w koprodukcji TR Warszawa i Starego Teatru w Krakowie odbyła się w marcu 2005 roku). Nieżyjący już autor sztuki Hanoch Levin, to jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy izraelskich, autor pięćdziesięciu sześciu dramatów, programów i piosenek satyrycznych, tomu prozy i poezji, recenzji i książek dla dzieci. Dramaty Levina, głęboko zakorzenione w kulturze i tradycji żydowskiej (np. motyw wiecznej podróży, motyw śmierci), wyrastające z historii oraz religii wciąż stanowią inspirację dla wielu twórców teatralnych, m.in. właśnie dla Krzysztofa Warlikowskiego.

Spektakl Warlikowskiego zaczyna się od końca. Na wielkim białym ekranie, wiszącym nad sceną (ważny element scenografii), pojawia się napis: "Twoja matka umarła dwie godziny temu". A potem reżyser cofa się w czasie - oto tytułowy Krum (rewelacyjny Jacek Poniedziałek), mężczyzna w średnim wieku, po latach wraca z zagranicy do rodzinnego miasta, bowiem "nie znalazł tam życia". W prowincjonalnym miasteczku niewiele się zmieniło - rytm życia wyznaczają kolejne wesela, narodziny i pogrzeby. Mieszkańcy, pogrążeni w jakimś lepkim marazmie, marzą i czekają - na działanie, na sens. Próbują, a raczej myślą o tym, by spróbować "obudzić się". Na powitanie Kruma wychodzi Matka (Stanisława Celińska). Zmęczona, stara kobieta, pełna oczekiwań wobec syna. Już przy pierwszym spotkaniu nie kryje swoich emocji - gniew, wynikający z zawiedzionych nadziei oraz matczyna czułość mieszają się w jej sercu. Tak będzie do końca. Zamiast sukcesu i wielkich pieniędzy, pięknej żony i wnucząt, prezentów dla rodziny i przyjaciół, syn przywozi jej walizkę wypełnioną brudną bielizną i kosmetykami! Od razu staje się jasne, że niczego nie osiągnął, niczego nie dokonał. "Mamo, nie udało mi się za granicą" - to jego szczere wyznanie. Zjawia się przyjaciel Kruma, hipochondryk i dziwak Tugati (Redbad Klynstra), ukochana sprzed lat Truda (Maja Ostaszewska), której nie potrafił i nadal nie umie prawdziwie pokochać, jej adorator, karykaturalny Taktyk (Marek Kalita), znajomi Felicja i Dulce (Anna Radwan-Gancarczyk i Zygmunt Malanowicz), gruboskórni ludzie, którzy jedzą, a potem wydalają i tak w kółko oraz Dupa (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) w czarnej obcisłej sukience z lateksu, mocno przystrzyżonymi czarnymi włosami. Z ponurą miną, podkrążonymi oczami, paląc papierosa i popijając alkohol opowiada o sobie, "wesołej" samotnej kobiecie. To właśnie jej problem. Zresztą każdy ma tu swoje "piekło" - Trudę drażnią jej szerokie biodra (Levin określa to dosadniej), Tugati choruje na wszelkie możliwe choroby. I jeszcze Cica (świetna rola Danuty Stenki), kobieta pachnąca wielkim światem, bogata oraz włoski playboy Bertoldo (Adam Nawojczyk). Przychodzą z wizytą, siadają na kanapie tyłem do widzów. Ich powiększone twarze widać na ekranie - piękna Cica, to rudy wamp, sztuczny i lalkowaty, z przyklejonym samolubnym uśmiechem. Jej namiętny Włoch, nie przejmując się otaczającymi go znajomymi, nieustannie dobiera się do swej kochanki. Między jednym a drugim dniem, samotnie i cicho, umiera Tugati. Na stypę Truda i Taktyk przychodzą ze swoim nowonarodzonym dzieckiem. Truda bezceremonialnie przesuwa na bok białą urnę z prochami Tugatiego, by zrobić miejsce na stole i przewinąć dziecko. Ironia i okrucieństwo. A może banalność ludzkiej egzystencji ? Krum, spełniając ostatnią wolę zmarłego, wysypuje prochy i wszyscy zdmuchują je ze stołu. Śmierć, nasze cywilizacyjne tabu, staje się absurdalna, a tradycja ukazuje twarz w krzywym zwierciadle. W całym tym tygielku Krum wydaje się być postacią najbardziej bierną. Jak obserwator, przygląda się tylko z zewnątrz ludzkiemu działaniu - szamotaninie codzienności, którą bohaterowie próbują przekształcić w pogoń za "czymś więcej". Pyta lekarza (Miron Hakenbeck) - a może to grabarz? - zresztą jakie to ma w końcu znaczenie - o lekarstwo na egzystencjalny ból. Ten, dobitnie i szczerze odpowiada, że jedynym skutecznym lekiem jest otępienie. W końcówce Krum znajduje powód dla swojego życia; nareszcie nada mu sens. Chce pisać powieść, zasiada w ciemności do laptopa, na ekranie majaczą kiczowate gwiazdy. Ale pisanie, tak jak wszystko w tym jego świecie, należy do niemożliwych i niespełnionych . Pustka jest zbyt wielka. I nie sposób zapłakać nad utraconymi złudzeniami, miłością, pragnieniami. Żadnych wielkich zdarzeń nie będzie. "Nie ma dla ciebie więcej zabawek na tym świecie" - powtarza Matka. Umiera nadzieja. Na pewno? Czy coś jeszcze się wydarzy?

Levin, którego wielu krytyków porównuje do Czechowa, ukazuje w "Krumie" przeciętną codzienność prowincjonalnego miasteczka, odrobinę przerysowaną, ale i tak banalną. Ludzkie działania o zdecydowanie komicznym odcieniu mają uzasadniać typ dramatu - komedię. Autor nie boi się dosadnego języka, co skwapliwie wykorzystuje reżyser; nie ucieka od biologiczności, owej przypadłości, która dolega wszystkim homo sapiens. Mimo komiczno - groteskowej konwencji, trywialności zdarzeń, Warlikowski tworzy spektakl depresyjny, mroczny. W ciężkiej, dusznej atmosferze banalnych zdarzeń pospolitość aż skrzeczy. Nic takiego się nie wydarzyło - ktoś umarł, ktoś pragnął miłości, narodziło się kolejne dziecko - "To było wejście we mnie, w moją historię, w moje bycie prowincjuszem, w moją ucieczkę z domu" - mówi reżyser. "W "Krumie" postaci na scenie były jak z naszych polskich biografii, widzieliśmy matkę, syna, nas samych wyjeżdżających i wracających z Zachodu, ludzi sukcesu bądź nieudaczników". Od samego początku Warlikowski prowadzi wątki równolegle. W ten sposób silniej wydobywa chaotyczność i prowizoryczność działań ludzkich, a przede wszystkim przerażającą samotność. W pewnym momencie na scenie pojawiają się trzy wersalki, czyli trzy mieszkania, w których bohaterowie obcują ze swoimi problemami. Tak blisko. Na ekranie pojawiają się filmowe impresje z ulic Tel Awiwu. Tragikomizm narasta.

Melancholia i sentymentalizm nadają spektaklowi Warlikowskiego nowy, ciekawy rys - nasycone komizmem zrozumienie dla małych, ludzkich spraw. Aktorzy, każdy z nich kreujący niezapomnianą rolę, zwiększają wrażenie celowego niedopowiedzenia. Wyważona, przemyślana w każdym szczególe scenografia, bez zbędnych elementów, doskonale podkreśla atmosferę przedstawienia. Muzyka, nieco deliryczna, spaja się z aurą spektaklu i wypełnia widownię.

Jednak pojawia się pewien zgrzyt - słyszalność wypowiedzi aktorów. Czy to wina kiepskich warunków przestrzeni TR Warszawa? Złego nagłośnienia? A może dałoby się to wyrównać dzięki prawidłowej emisji głosu aktorów i perfekcyjnej dykcji, której - niestety - coraz częściej brakuje współczesnym aktorom?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji