Artykuły

Zasada Długiego Buta

"Wystarczy noc" w reż. Waldemara Śmigasiewicza na Scenie na Sarego Teatru Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Wieloletnie obcowanie z aktorsko-wokalnym talentem Przemysława Brannego pozwala mi dziś ogłosić wiekuistą "Zasadę Długiego Buta O Zadartym Szpicu". Otóż, gdy w pierwszych taktach przedstawienia Branny pojawia się na scenie w obuwiu á la czteroosobowe czółno indiańskie, wtedy widz ma już jasność - czeka go mordęga benedyktyńsko kleconej lekkości scenicznej, mozół wysoce kulturalnego śpiewania, smutek śmiechu ołowianego. Nie chce być inaczej. I tak też było w sobotni wieczór przy ul. Sarego.

Bagatela dała premierę wyreżyserowanego przez Waldemara Śmigasiewicza kameralnego musicalu "Wystarczy noc" Neila Simona i Marvina Hamlischa, z piosenkami Carole Bayer Sager. W trzeciej minucie seansu, z lewej kulisy najpierw wysunęły się dwa zadarte dzioby, później długie kadłuby, na końcu zaś... nie, nie kot marzący o siedmiu milach, lecz Branny w roli kompozytora Vernona Gerscha, wyraźnie skupiony na legendarnej frazie Szekspira "Królestwo za wiosło!".

Obrazek nie pozostawiał złudzeń: Przemysław III wszystko za byle sztachetę odda, bo stopy utopione w czteroosobowych, fatalnie sterownych canoe koloru tyłka pawiana - a akwen wzburzony, fala narasta, z nieba suną świetliste zygzaki, suchego lądu zaś nie widać... Co robić? Na dokładkę - wkracza, a właściwie wfruwa ona, autorka tekstów piosenek Sonia Walsk. Wfruwa, trzepie rąsiami, frenetycznie szczebiocze, bez wytchnienia szeleści długimi jak wieczność rzęsami - albowiem Magdalena Walach gra kobiecość nieusuwalnie, acz urokliwie postrzeloną. Ot, "gąska" z gatunku "Bo ja jestem, proszę pana, taka maaalaa, bardzo maaaallaaa!"

Tak się dzieło zaczyna. Klasycznie: ona przychodzi do niego. On nie przypuszczał, że mu serce aż tak kicnie, ona nie wiedziała, że aż tak mocno wrócić będzie chciała. On to słynny muzyk, ona - wciąż jeszcze anonimowa rymokletka, ale cóż szkodzi spróbować? Jeśli nawet nie stworzą przeboju wszech czasów, to może sklecą swoje szczęście? A przydałoby się! Bo on już ma dość związków krótkich i pustych, a ona - skazanej na gruntowne wyschnięcie tandetnej wegetacji z popyrtanym Leonem.

Zaczynają więc. Mikry, pulchny muzyk obuty w monstrualne czerwone czółna i dla współplemieńców wręcz katorżniczo rozszczebiotana chudzinka "bardzo mala" - podejmują trud. I co? Oczywiście, jak na klasyczną komedię romantyczną przystało, po wielu perypetiach niepoczytalnie głupawych, w finale kamienieją w pocałunku, którego, rzekłbym, świetlistość nie pozostawia żadnych złudzeń. Tak jest: dalej żyć będą długo i szczęśliwie!

Perypetie niepoczytalnie głupawe? I bardzo dobrze! To jest specyfika gatunku. W końcu trzeba by było naprawdę skrajnym fundamentalistą wysokich jakości, czyli napastliwym upierdliwcem być, by od komedii romantycznej żądać przepaści godnych labiryntów Borgesa. Zostawmy to. Nie tu jest pies tej "Nocy..." pogrzebany. Niechaj stylistyczne i psychologiczne jakości libretta Simona będą, jakie chcą (nawiasem i delikatnie mówiąc - nie są one zbyt lotne). Rzecz w tym, co jest na scenie przy Sarego. A tam jest polski kamieniołom amerykańskiej lekkości musicalowej.

Nadwiślańska katastrofa gatunku? Klasyczna katastrofa, do której doprowadziła nacja z grubsza tak się do musicalu nadająca, jak Murzyni do krzesanego? Nawet nie. Gdy śpiewają - bywa dość przyjemnie. Ba, tuszę, iż widzowie słabo ze śpiewanym teatrem obyci - będą ukontentowani. Niestety! Musicalowa niemota plemienia to nie powód, by się napawać widokiem plemienia radującego się wciskaną mu wdzięczną karykaturą musicalu. Odwrotnie winno być! Nieobytym serwować trzeba najlepszy gatunek. Bo tylko tak mamy szansę od jutra teatralnie iść w górę, a nie lecieć na pysk, pysk kolejny zresztą.

Zdumiewające jest, że akurat Śmigasiewicz, który w Bagateli wielokrotnie udowodnił swój wstręt do aktorskich sztanc - tutaj sam przed sobą najwyraźniej zgodził się na teatr karykatur. Katorżniczo rozszczebiotana chudzinka "taka mala"? Niech będzie, ale czemu w siódmej potędze i w ogóle - ileż można! Kwadrans? A mikrus człapiący w czerwonych czółnach czteroosobowych? Tak, można się zgodzić, że Branny jest zabawny, zwłaszcza na zakrętach, ale przez pięć, góra osiem minut! A co z resztą? Na Boga, całość trwa dwie godziny!

Rzecz jasna, nie mam nic ani do ciała Walach, ani do wzrostu Brannego. Mnie chodzi tylko o nadmiar wszelkich inscenizacyjnych i aktorskich jednoznaczności. Zwyczajnie o to, że gdy "Zasada Długiego Buta O Zadartym Szpicu" opuszcza sferę buta i przenika wszystko - typy ludzkie, gesty, intonacje, gagi, scenografię, kostiumy i humor całości - wtedy zaczyna narastać ołów. Opary jego nieodwracalnie otulają urok i piękny śpiew Walach, Brannego zmieniają w niezamierzonego błazna, co tu spadł z zupełnie innej planety - z planety prowincjonalnego cyrku mianowicie.

U Śmigasiewicza z minuty na minutę jest coraz mozolniej. Ta rozśpiewana komedia - coraz dotkliwiej kwadratowa i bez wdzięku być zaczyna. Szybko przestaje radować, że ten mały w canoe znów się o zydel potknął. Piskliwy szczebiot "tej malej" myśl naszą w sferę snu przenosi. A w sumie - tak mało potrzeba! Wystarczy zzuć czółna i wyciszyć szelest rzęs.

Na zdjęciu: Magdalena Walach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji