Artykuły

Lekki niedosyt

V Festiwal Wybrzeże Sztuki w Gdańsku. Podsumowuje Mirosław Baran w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Tegoroczna - zakończona w poniedziałek - edycja Festiwalu Wybrzeże Sztuki pozostawia po sobie lekki niedosyt. Jednak to ciągle jedyna okazja, aby w Gdańsku obejrzeć w ciągu paru dni najważniejsze polskie przedstawienia ostatnich lat.

W programie piątej odsłony teatralnego przeglądu znalazło się sześć tytułów. To propozycje niezwykle różnorodne. Obok realizacji legendy polskiego teatru Jerzego Jarockiego obejrzeć mogliśmy spektakle Jana Klaty oraz Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki, czyli czołowych twórców ostatniej dekady, interesującą produkcję Teatru Wybrzeże, przygotowaną przez młodych, obiecujących artystów, przedstawienie taneczne Teatru Dada von Bzdülöw i niezwykły koncert (muzyczny performance?) grupy Karbido.

Klata, Demirski i Strzępka przywiezionymi do Gdańska spektaklami potwierdzili swoje wysokie pozycje w rankingu współczesnego polskiego teatru. Jan Klata w przedstawieniu ze Starego Teatru w Krakowie dokonuje rzeczy karkołomnej - w czterogodzinnym spektaklu streszcza wszystkie najważniejsze wątki sienkiewiczowskiej "Trylogii". Oczywiście nie mamy tu do czynienia z prostą redukcją fabuły, ale autorskim odczytaniem powieści.

Akcja "Trylogii" osadzona została w przestrzeni pełnej metalowych łóżek (szpitalu? przytułku dla bezdomnych), na których cały czas leżą aktorzy ubrani w codzienne stroje - jakieś dresy czy kapcie. W tle na ścianie wisi ogromny obraz Matki Boskiej z Jasnej Góry. Aktorzy podnoszą się tylko po to, by wcielić się w kolejnych bohaterów opowieści.

Klamrą całego przedstawienia jest mowa z pogrzebu Wołodyjowskiego, z wołaniem o prawdziwego bohatera, który obroni Rzeczpospolitą. I z ostrzeżeniem - jakże aktualnym w dzisiejszej Europie - że musimy bronić kościołów, bo wszystkie niedługo zmienią na meczety.

Podstarzali aktorzy w dresach, machający wyimaginowaną szabelką, budzą śmiech. Ale tylko przez moment. Bo co prawda Klata bezwzględnie obnaża jednowymiarowość i ksenofobię sienkiewiczowskich postaci, to świetnie zdaje sobie sprawę, że uosabiają oni jednocześnie mit polskiego bohatera: katolika i szczerego patrioty, gotowego za ideały poświęcić życie. a tego reżyser już nie wyszydza. Nieprzypadkowo w przedstawieniu pojawiają się aluzje do Powstania Warszawskiego czy zbrodni w Katyniu.

Oglądając kolejne produkcje dramaturga Pawła Demirskiego i reżyser Monik Strzępki można odnieść wrażenie, że ten duet artystyczny od paru lat realizuje kolejne części tego samego spektaklu. I nie jest to bynajmniej zarzut; właśnie w tym tkwi siła ich teatru - przynajmniej dopóki nie powtarzają siebie samych i nie zamykają się w raz przyjętych tezach.

W ich spektaklu "W imię Jakuba S." [na zdjęciu] po raz kolejny mamy do czynienia z krytyką gospodarki neoliberalnej. I z fragmentaryczną, pełną pozornego chaosu formą, konsekwentnym odejściem od psychologii bohaterów i tworzenia iluzji scenicznej, przeplatającymi się gagami, fragmentami poważnymi i nieprzypadkowo dobranymi piosenkami. Tym razem polską współczesność artyści czytają poprzez autentyczną postać Jakuba Szeli, XIX-wiecznego chłopa walczącego o zniesienie pańszczyzny.

Demirski i Strzępka dokonują ryzykownego, acz boleśnie trafnego, zestawiania sytuacji współczesnych Polaków i chłopów pańszczyźnianych. Bohaterowie ich spektaklu pracują całymi dniami - potem butelka wina i spać. A wartość ich życia zamyka się w możliwości spłacenia ogromnego kredytu (czyli: oddania pieniędzy z powrotem systemowi). I nie ma w nich krzty potrzeby sprzeciwu. Potrzebę buntu symbolizuje tu właśnie Szela, który swoją walkę podjął. Pomimo faktu, że wtedy pańszczyzna wydawał się jedyną możliwą sytuacją ekonomiczną - tak jak dziś jedyną drogą wydaje się gospodarka neoliberalna. Jednak Szela nie jest dziś chętnie przywoływanym bohaterem, bo prócz buntu uosabia wiejskość, chamstwo, alkoholizm... A przecież wszyscy jesteśmy dziś tacy europejscy i świtowi, polska zaściankowość jest już nie do przyjęcia. I wraz z nią znika potrzeba buntu.

Na przeciwnym biegunie estetycznym sytuuje się "Tango" Sławomira Mrożka z Teatru Narodowego w Warszawie w reżyserii Jerzego Jarockiego. To przedstawienie tradycyjnie formalnie, momentami wręcz zachowawcze. Za to otrzymujemy dogłębne i analityczne wczytanie się w tekst, który zdecydowanie stanowi tu nadrzędny element przedstawienia oraz precyzyjne aktorstwo w najlepszym wykonaniu, pozbawione całkowicie tanich chwytów i grania pod publiczkę (na scenie występuje m. in. Jan Frycz, Jan Englert czy Ewa Wiśniewska).

Choć nie mamy tu tekstu Mrożka przepisanego od nowa, bezpośrednich odwołań do współczesnej Polski czy komentujących akcje projekcji wideo, to i tak tekst "Tanga" czytany przez Jarockiego brzmi szalenie aktualnie. W pozbawionym komediowego zacięcia spektaklu wybrzmiewa oczywiście jednoznacznie podkreślane w większości interpretacji ostrzeżenie przed dominacją chamstwa i prostactwa, uosabianych przez Edka. U Jarockiego równie przerażająco brzmią jednak wywody Artura, młodego bohatera szukającego porządku i zasad. Ślepa wiara w jedyne słuszne wartości oraz próba narzucenia ich innym - nawet jeżeli jest szczera i rozbrajająco naiwna - jest u Jarockiego równie niebezpieczna (jeśli nie bardziej!), niż świat w którym wszystko wolno, a człowieka żadne zasady nie ograniczają. Czy w tej sytuacji, niczym w lustrze, nie odbijają się konflikty współczesnej Polski - z prawdopodobnie niemożliwym do pogodzenia starciem konserwatywnej prawicy i tęczowej lewicy?

Warszawskie "Tango" to jednocześnie spektakl autotematyczny. I paradoksalnie reżyser nie broni tu kurczowo tradycyjnego teatru. Pierwsza część przedstawienia, obejmująca dwa pierwsze akty "Tanga", grana jest ze sceną umieszczoną centralnie i publicznością usadzoną dookoła. Po przerwie przestrzeń zostaje przearanżowana; powraca historyczny podział na scenę i widownię, przeciwstawiony wielości punktów widzenia z części pierwszej. I to właśnie ten drugi typ teatru Jarocki łączy z niebezpiecznymi poglądami Artura.

Naprawdę nieźle w tym towarzystwie wypadają "Ciała obce" Julii Holewińskiej w reżyserii Kuby Kowalskiego, najlepsza produkcji Teatru Wybrzeże ostatnich miesięcy. Już pomysł wyjściowy - inspirowany zresztą autentycznymi wydarzeniami - sztuki Holewińskiej może wzbudzać duże emocje. Oto mamy lata 80. i jednego z aktywnych działaczy Solidarności. Prócz wspólnej walki z komunizmem, toczy on/ona też walkę wewnętrzną: czuje się kobietą "zamkniętą" w ciele mężczyzny. Holewińska nie rekonstruuje tu jednak historii skandalu; w migawkowych, przeplatających się scenkach portretuje - czasem dość grubą kreską - środowisko demokratycznej opozycji oraz przedstawia współczesne losy Ewy (wcześniej Adama): brak akceptacji ze strony najbliższych czy wreszcie walkę z ciężką chorobą, która jest efektem operacji zmiany płci. Ta wielość tematów zaakcentowana jest już w tytule sztuki. "Ciała obce" to nie tylko zabijający bohatera/bohaterkę rak, ale też usunięte męskie organy płciowe czy szerzej: żyjące w społeczeństwie osoby o tożsamości seksualnej wymykającej się najprostszemu podziałowi na męskie i żeńskie. A wszystko to zostaje ubrane w mocną, "nieprzezroczystą", nowoczesną formę sceniczną przez Kubę Kowalskiego.

Poza dominujący na Wybrzeżu Sztuki teatr dramatyczny wykracza najnowsza premiera gdańskiego Teatru Dada von Bzdülöw. W tanecznych "Duetach Nieistniejących" Katarzyny Chmielewskiej i Leszka Bzdyla (przy okazji: autorów ruchu scenicznego - odpowiednio do "Ciał obcych" i "Tanga") ruch jest subtelny, niespieszny, jakby tylko pośpiesznie naszkicowany. Konkretne układy chwilami bardzo przypominają te z "Caffe Latte" Dady. Jednak zupełnie inny jest ich wydźwięk. Ruchowi tancerzy towarzyszy świetna muzyka Mikołaja Trzaski - także powolna i przejmująca - oraz wizualizacje Macieja Salamona ze zdaniami autorstwa poety Grzegorza Kwiatkowskiego. Całość układa się w fabularnie spójną opowieść o relacji kobiety i mężczyzny, których związek się rozpada. Mamy to sceny znudzenia codziennym byciem ze sobą, przemocy i agresji, rozstania i poszukiwań możliwości wypracowania nowej, już nie miłosnej relacji. Prosta, ale efektowna i subtelna muzyka Mikołaja Trzaski staje się tu głównym wyznacznikiem rytmu i nastroju przedstawienia.

"Stolik" grupy Karbido - widowisko otwierające Wybrzeże Sztuki - sytuuje się jeszcze dalej od tego, co rozumiemy jako teatr. To właściwie koncert (może performance muzyczny?). Jednak koncert nietypowy. Czwórka muzyków bowiem jako jedyny instrument wykorzystuje tytułowy stół. Naszpikowany superczułymi mikrofonami czy kamerami pogłosowymi mebel nie służy jednak wyłącznie jako instrument perkusyjny: okazuje się, że można grać na nim również... smyczkiem.

Charyzmatyczni muzycy skupiają się na jak najszerszej prezentacji wybudowanego przez siebie instrumentu (oraz własnych, nieprzeciętnych umiejętności): w trakcie widowiska odwołują się do szerokiej gamy gatunków muzyki popularniej: jazzu, rocka, muzyki etnicznej, techno czy mocnego industrialu. Swoim show w parę minut porywają publiczność. Ale czy to jeszcze jest teatr?

Festiwal Wybrzeże Sztuki (przyłapuję się na tym, że piszę te słowa co rok) to wydarzenie jakby ciągle szukające swojej formuły. Startowało jako impreza multimedialna (w programie pojawiały się, obok spektakli, propozycje muzyczne i plastyczne), by potem skupić się na samym teatrze. I to w mistrzowskim wykonaniu. Tegoroczna odsłona schemat ten znów rozbija.

Zeszłoroczna edycja Wybrzeża Sztuki, licząc razem z jej jesiennym aneksem, była imprezą niezwykle mocną programowo - zdecydowanie jednym z najlepszych (jeżeli nie najlepszym) festiwalem roku 2011 w Polsce. W porównaniu z nią tegoroczny festiwal pozostawia lekki niedosyt. Nie wynika on jednak ze słabości zaproszonych do Gdańska przedstawień, ale niezwykle wysoko postawionej rok temu poprzeczki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji