Artykuły

"Balony zamiast barykad"

"Rewolucja balonowa" w reż. Sławomira Batyry w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Internet stał się poletkiem uprawianym w najróżniejszych formach. Nie sposób nie odczuć zalewu wszelkiej maści zestawień i rankingów, w tym tworzonych przez zwykłych użytkowników. Ostatnio ponowny szturm na rynek przypuścił pewien kultowy w latach 90. napój. Być może to właśnie ten szumny powrót wywołał ogromny społeczny rezonans, dając początek fali upamiętniania pokoleniowych ikon. A może było to sprytne marketingowe posunięcie, celujące w narastający sentyment za "straconym czasem"? Coraz silniej ujawnia się tęsknota za towarem, który jako obiekt konkretny i namacalny definiuje życie młodego człowieka. Nic nie pobudza pamięci lepiej niż przywołanie tego, co oddziałuje w sposób sensualny. Taką optykę przyjmuje monodram "Rewolucja balonowa", będący efektem połączenia trzech sił - Julii Holewińskiej (autorki tekstu), Sławomira Batyry (reżysera) oraz wykonawczyni, Katarzyny Marii Zielińskiej.

Dlaczego nawiązałam do internetowych zestawień? "Rewolucja balonowa" oraz wspomniane indywidualne rankingi mają ze sobą wiele wspólnego. Łączy je subiektywizm, nie są w żadnym stopniu opiniotwórcze ani nie prowokują do burzliwych debat. Ich istotą jest pociąganie za spust pamięci. Skutkiem tego przedstawiciele starszego pokolenia przypominają sobie buty Relaks i włosy stawiane na cukier, ci młodsi mogą rozczulić się nad wspomnieniem kieszonkowego tamagotchi czy pierwszych platformówek na PC. "Rewolucja balonowa" jest osadzona na takich właśnie reminiscencjach. Tło opowieści stanowi proces transformacji ustrojowej. Odtworzenie dawnych realiów dokonuje się jednak wyłącznie poprzez przywołanie drobnostek życia codziennego - jak choćby smaku gumy balonowej.

Scenografia autorstwa Andrzeja Witkowskiego jest niezwykle prosta. Monolog głównej bohaterki nie potrzebuje rozbudowanej oprawy - wystarczy, że w jej retrospekcji jedno wspomnienie błyskawicznie rozgałęzia się w kolejne. Na różowawym tle wyświetlane są co jakiś czas fotografie, głównie w tonacji sepii. Przypomina to projekcje slajdów z rzutnika (kto pamięta, ręka w górę!). Po prawej stronie znajduje się nie do końca rozpakowana z folii lodówka. Czyżby był to symbol galopującego konsumpcjonizmu, w którym tempo nabywania produktów jest niewspółmiernie wysokie w stosunku do tempa ich eksploatacji?

Opowieść toczy się z punktu widzenia dorosłej już Wiktorii (imię pochodzące od łacińskiego Victoria - efekt ojcowskiej fascynacji rewolucją francuską). Bohaterka Zielińskiej nie ocenia czasów dzieciństwa trzeźwo, a takie podejście sugerowane jest przez znaczny dystans czasowy. Wręcz przeciwnie, Wiktoria wydaje się być w całości zanurzona w beztroskich czasach. Społeczno- polityczne wstrząsy są dla percepcji dziecka zbyt odległe i niejasne, by zaprzątać sobie nimi głowę.

Z fabularnego punktu widzenia historia wydaje się przeciętna. Ot, sprzeczki brata i siostry o opróżniany ukradkiem słoik Nutelli czy wspomnienia smaku pierwszej paczki chipsów. Trudno jednak uczynić zarzut z braku fabularnego wyrafinowania. W końcu jest to zapis ulotnych wspomnień dziecka, a następnie podlotka. Co więcej, ocenianie tekstu Holewińskiej z perspektywy krytycznoliterackiej jest raczej mało zasadne. Konstrukcja warszawskiego monodramu nie polega na zawiązywaniu i rozsupływaniu węzła dramatycznego. Motorem całej historii jest siła wspólnych dla większości widzów wspomnień. "Rewolucja balonowa" nie opisuje konkretnego przypadku dziewczynki zbierającej historyjki z gumy Turbo. Jest raczej historią, która, wysługując się fikcyjną postacią, opowiada o doświadczeniach całego pokolenia. Bohaterka współdzieli przeżycia z widzami - zarówno tymi , którzy noszą w sobie żywe wspomnienia okresu po transformacji, jak i z tymi, dla których wczesne lata 90. znane wyłącznie z przekazów są już vintage.

Holewińska zrezygnowała z wielopoziomowości fabuły na rzecz przypomnienia jak największej ilości kultowych obiektów. Zebrała tym samym materiał wystarczający, by stworzyć rozległe studium, choćby na temat wpływu towaru na życie człowieka. Całość ma jednak charakter seansu wspominkowego. Cieszy to, że twórcy nie silą się na żadne diagnozy, nie rozdrapują zaszłości historycznych, nie piorą brudów, nie drą szat. Monodram jest echem świata, w którym śnieg widziany na wczasach w Norwegii kojarzy się dzieciom z nieosiągalnym frykasem - popcornem. Kształt ówczesnych realiów wyłania się ze strzępów wspomnień: w radiu gra Papa Dance, Kaszpirowski leczy wrzody z pomocą hipnozy, a matka awansuje w hierarchii Amwaya dzięki swej skuteczności. Przy tym wszystkim wydarzenia o znaczeniu historycznym są niczym więcej, niż przebłyskiem gdzieś w tyle głowy. Wprawdzie na ścianie pojawiają się znane archiwalne fotografie, lecz nie budzą emocjonalnych reakcji. W tych okolicznościach nie znaczą więcej niż stop- klatki z filmu czy przedruki ze szkolnego podręcznika. Żywotność retrospekcji zapewniają zupełnie inne obrazy.

Zielińska z powodzeniem nadaje tempo tekstowi swoją żywiołową grą. Co prawda miejscami traci nad nim kontrolę; słychać drobne przejęzyczenia. Wygrywa jednak jej dziewczęcy urok, stopniowo przeradzający się w zadziorność. W pewnym momencie Zielińska przeistacza się w bezczelnego stand-up'owca , zachęcającego publiczność do obśmiania reliktów przeszłości. Ujęcie sentymentalne przechodzi niepostrzeżenie w lekką drwinę.

W omawianym spektaklu szczególnie ważne jest wywołanie odpowiedniego rezonansu wśród odbiorców. Stąd bierze się ożywianie wspomnień tożsamych dla większości widzów. Dlatego dziwi wprowadzenie wątku romansu z tajemniczym Włochem. Budowanie indywidualnej historii, choćby na drugim planie, oddala monodram od zbiorowego przeżywania przeszłości. Wątpliwe, żeby widownię rozerwaną dowcipem tekstu mogły nagle zainteresować fikcyjne rozterki jednostki.

Utrzymany na przyzwoitym poziomie retrospektywny seans zostaje zepsuty przez zakończenie . Wiktoria między wierszami oskarża kapitalizm o rozwój postawy konsumpcjonistycznej, rozpad więzi rodzinnych, dewaluację tradycyjnych wartości. Z deszczu pod rynnę? Zamiast niedostatku pojawił się - o zgrozo! - przesyt. Do rangi największego problemu urasta wybór aspiryny w aptece. Galopujący konsumpcjonizm oczywiście może być zwodzący, ale o czym właściwie mówimy? Diagnoza, że gromadzenie towarów jest głównym czynnikiem odpowiedzialnym za osłabienie niematerialnych wartości jest co najmniej kulawa. Tu liczy się konieczność przestrojenia mentalności do nowych realiów. To jest chyba łatwiejsze niż walka z odgórnymi regulacjami, z góry skazana na niepowodzenie. Być może wyrzut Wiktorii stanowi konkluzję, że człowiek nigdy nie będzie zadowolony z rzeczywistości, w jakiej przyszło mu żyć. Taka myśl wymagałaby jednak dalszego konsekwentnego poprowadzenia i rozwinięcia. W innym wypadku staje się zbytecznym komunałem, nie owocującym żadną refleksją. Spektaklowi zrobiłoby lepiej zignorowanie zasad kompozycji i ucięcie go w środku retrospekcji. Na przykład pomiędzy dłonią Magdy Masny, odwracającej plansze z literami w "Kole fortuny" a hipnotyzującym spojrzeniem Kaszpirowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji