Artykuły

Tajemnica trzech sióstr

"Trzy siostry" w reż. Eweliny Pietrowiak w Tarnowskim Teatrze im. Solskiego. Pisze Małgorzata Budzik.

"Tajemnica jest fascynująca. Cały czas czuję, że nie chcę rezygnować, tylko stać i wyczekiwać. I zobaczyć, co się zdarzy za chwilę. Wiem, że się zdarzy." - Tomasz Stańko

1. Pięta achillesowa

Leon Schiller był zdania, że: "piętą achillesową krytyki teatralnej jest jej niewrażliwość na kształty plastyczne, w jakie utwór literacki przyobleka się na scenie". Choć słowa jego zapisane zostały w "Teatrze" w odległym dwudziestoleciu międzywojennym, to niewiele straciły na aktualności i w czasach współczesnych. Zatem rozmyślając o premierowym przedstawieniu "Trzech sióstr" Antoniego Czechowa (1860-1904), wystawionym na deskach Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie, na pierwszy plan wysuwam cztery elementy sztuki scenicznej, istotne dla tarnowskiej inscenizacji rosyjskiego dramatu. Mówiąc o wyreżyserowanym przez Ewelinę Pietrowiak spektaklu, mam na myśli architekturę i malarstwo oraz ruch i światło.

Sztuka Czechowa, budowana na rozedrganych nastrojach oraz na zderzających się ze sobą dialogach, zyskuje bardzo dużo dzięki szczegółowo przemyślanej przez dyrektor artystyczną "Solskiego" scenografii. Prosta drewniana konstrukcja, przypominająca swym wyglądem domową werandę, stanowi przestrzeń, w której aktorzy czują się na swoim miejscu. Równocześnie jednak nadany jej odcień szarości zyskał wymowę symboliczną. Zapewne barwa imitującego dom projektu została podyktowana przytłaczającą aurą przestrzeni, w której toczyła się akcja sztuki. Dzięki temu stanowi odpowiednie tło dramatu.

Plastykę przedstawienia kształtuje również prosty i naturalny gest (niepatetyczny, o co łatwo przy ekspresji bogactwa uczuć), nie narzucająca się muzyka oraz "mówiące kostiumy". Ostatniego określenia używam umyślnie, bowiem szczególnie zaintrygował mnie pomysł zmiany w trakcie przedstawienia barwy kobiecych pończoch - wiosenna pastelowa tonacja ustępuje miejsca kolorystyce szarości - oraz noszone od pewnego momentu przez siostry Prozorow dziergane kamizelki. Być może niekorzystna zmiana w ubiorze dziewcząt w jakimś stopniu koresponduje ze słowami Maszy (Zofia Zoń), cytującej podczas filozoficznych dywagacji z Wierszyninem (Ireneusz Pastuszak) oraz Tuzenbachem (Kamil Urban) ostatnie zdanie jednej z opowieści Gogola: "jak nudno żyć na tym świecie, proszę państwa!".

Trudną wymowę sztuki uwypuklają wolno przesuwające się po teatralnych deskach, pełne niewypowiedzianej tęsknoty postacie, nierzadko zapadająca melancholijna cisza oraz światło gasnące w scenach osadzonych w ramach emocjonalnych napięć. Ma to miejsce na przykład podczas monologu Andrzeja Prozorowa (Piotr Hudziak), w którym rozczarowany dotychczasowym życiem mężczyzna próbuje określić swoją egzystencję, pozbawioną jakichkolwiek treści: "Dlaczego my, ledwo zacząwszy żyć, od razu stajemy się nudni, bezbarwni, nieciekawi, opieszali, obojętni, bezużyteczni, nieszczęśliwi?". Oświetlenie zostaje także zminimalizowane - w tym przypadku tylko do blasku świec - w ostatniej scenie drugiego aktu, w momencie nucenia przez bohaterów dwóch prawosławnych (ukraińskiej i rosyjskiej) kolęd. Przy tym daleko tarnowskiej realizacji do rozwiązań zaproponowanych przez Adama Hanuszkiewicza, który wystawioną w warszawskim Teatrze Narodowym inscenizacją "Trzech sióstr" wzbudził niegdyś wiele kontrowersji.

Zaznaczyć pragnę, że nie jest to bynajmniej "sztuka radosna". I także dzisiaj, odczytana poprzez pryzmat współczesnych doświadczeń oraz przemyśleń, znajduje uzasadnienie w realizowaniu jej w opozycji do programu teatralnego Meyerholda. Sądząc jednak po pierwszych wrażeniach ze spektaklu, wypowiadanych przez widzów bezpośrednio po premierze, wydaje się w swej egzystencjalnej estetyce bliska tarnowskiej publiczności.

Opisane aspekty są niezwykle ważne ze względu na specyfikę przesyconego psychologizmem dramatu. Znikomość akcji oraz brak dynamiki ustępują miejsca niejednolitemu strumieniowi myśli oraz złożoności świata wewnętrznych przeżyć bohaterów. Trafnie zatem istotę dramatu Czechowa wydobył Włodzimierz Piński, przenosząc punkt ciężkości z akcji zewnętrznej na mnogość elementów akcji wewnętrznej. Zresztą panująca w "Trzech siostrach" atmosfera marazmu, apatii, obojętności, pesymizmu oraz przytłaczającej biernej stabilizacji podkreślana była bardzo często przez krytyków w polskiej recepcji nie tylko tej sztuki Czechowa.

Dodać tutaj trzeba, że konwencja dramatu psychologicznego nie była autorskim odkryciem Czechowa. Ten bowiem czerpał z doświadczeń innego rosyjskiego dramatopisarza Iwana Turgieniewa (1818-1883), który zaobserwował i uwypuklił skomplikowane stany psychiczne, wyrażając je niewielką ilością słów m.in. w utworze "Miesiąc na wsi" (1849-1850). Przesunął on w ten sposób na widza znaczną część odpowiedzialności za odtworzenie całej akcji sztuki w jego wyobraźni. Chcąc nie chcąc w analogicznej sytuacji postawiony zostaje współczesny odbiorca, któremu przyjdzie zastanowić się nad realizowaną w tarnowskim teatrze inscenizacją "Trzech sióstr".

2. Omnia mea mecum porto

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ciężar filozoficznej wymowy dramatu wziął na siebie Ireneusz Pastuszak, który wcielił się w rolę (jakby specjalnie dla niego pisaną) podpułkownika i dowódcy baterii Aleksandra Wierszynina. Właściwa jego postaci refleksyjność wyrażona została w niezwykle naturalny sposób, przez co nieszczęśliwy ojciec dwóch córeczek oraz mąż "chorowitej" żony nie przytłacza widza swoimi - mogącymi jawić się niektórym, jako nudne - dywagacjami. Wierzę mu, nawet gdy stawia naiwne pytania: "a gdyby tak zacząć życie na nowo? I to z całą świadomością? Gdyby jedno życie można było przeżyć, jak to mówią, na brudno, a drugie na czysto?". Przecież te wewnętrzne rozterki i niezaspokojone pragnienia zagubionego, pragnącego kochać i być kochanym mężczyzny są bardzo ludzkie. Widzimy bowiem w Wierszyninie człowieka, który pomimo niewiary w możliwość bycia szczęśliwym, próbuje za wszelką cenę szczęście owo odnaleźć. Szuka go nie gdzie indziej, a w ramionach równie mocno rozczarowanej małżeństwem, młodszej od niego Maszy Prozorow (której wyznaje: "A jednak szkoda, że młodość minęła"), towarzyszki życia miejscowego nauczyciela gimnazjalnego.

Z kolei słów kila powiedzieć trzeba o wspomnianym Fiodorze Kułyginie. W rolę oszukanego pedagoga wcielił się oczywiście nie kto inny, a sam Jerzy Pal (!). I dobrze się stało, że Fiodor przedstawiony został przez niego nie jako ofiara zdrady małżeńskiej, a mężczyzna mądry, cierpliwy i wyrozumiały. Nie wyobrażam sobie bowiem, aby na widowni znalazła się choćby jedna kobieta, która bodaj przez moment nie marzyłaby o gorącej, wiernej oraz bezwarunkowej miłości Kułygina, który - nie zważając na chwilową słabość swojej żony, nie czyniąc jej z tego powodu żadnych wyrzutów - czule szeptał: "Kochana moja Masza, droga moja Masza [] Moja żoneczko najlepsza, najmilsza Kocham cię, moja jedyna [] Jestem zadowolony, zadowolony, zadowolony!". Dodam, że równie rozbrajająco działają wygłaszane przez niego z odpowiednim namaszczeniem łacińskie sentencje: "feci, quod potui, faciant meliora potentes", "mens sana in corpore sano", czy "in vino veritas". Fiodor Kułygin w trafnej interpretacji Jerzego Pala, to człowiek poczciwy o niezwykle łagodnym usposobieniu. Parafrazując - z pełną premedytacją - słowa Wierszynina (stanowiące swoją drogą trawestację zawołania Ryszarda III z dramatu Wiliama Szekspira pod tym samym tytułem) powiem - "pół życia za takiego męża!".

Nadmienię jeszcze tylko na zakończenie o pewnych ściszonych głosach, które po przedstawieniu niechcący usłyszałam w foyer "Solskiego". Pewien starszy pan - z wyglądu niekoniecznie miłośnik tarnowskiej Melpomeny - mówił swojej towarzyszce o palącej potrzebie szukania związków sztuki teatralnej z życiem lokalnej społeczności. Zapytam zatem, czy i w Tarnowie odnaleźć można nieokreślone nastroje, pełne pesymizmu tęsknoty oraz problemy, które zapisane zostały w stworzonej przed ponad stu laty sztuce Czechowa? Na pewno! Czyniąc więc zadość części tarnowskiej widowni śmiało przeprowadzić muszę paralelę pomiędzy najstarszą z sióstr z dramatu Czechowa, a pewną kobietą żyjącą w jednym z miasteczek w południowej Polsce.

Otóż, powiem ci drogi widzu w wielkiej tajemnicy, że skromna osoba autorki niniejszej recenzji także nieustannie cierpi "na ciągłe bóle głowy", więc bolączki dwudziestoośmioletniej Olgi Prozorow nie są jej obce. I podobnie zdarza się jej - jak znakomicie, pomimo krótkiego okresu prób, wykreowanej przez Kingę Piąty bohaterce (cóż za doskonałe wyczucie asocjacji zawodu, niejednokrotnie obce wielu pedagogom, a może - idąc za tendencjami feminizującymi - pedagożkom?!) - bywać sfrustrowaną nauczycielką. I ona marzy coraz częściej o wyjeździe z ukochanego - ale ostatnio zdającego się popadać w marazm (nie wiedzieć czemu) - galicyjskiego grodu Leliwitów i Tarnowskich.

Recenzentka niekoniecznie jednak powtórzy za - gotową wyjść za mąż bez miłości za każdego, kto by ją tylko chciał - starą panną Prozorow: "Tak! Czym prędzej do Moskwy". Przecież nie chodzi tutaj tylko o Moskwę. Przedstawione w dramacie problemy nie są tylko rosyjskie, a nabierają uniwersalnego charakteru. Zresztą podkreśla to współczesna interpretacja sztuki, traktująca słowiańskie realia na marginesie. O ile jednak rozebranie sióstr z dziewiętnastowiecznych kreacji oraz usytuowanie ich na podwórkowym trzepaku znajduje uzasadnienie, to jednak rozładowywanie agresji Wasilija Solonego (w tej roli Michał Wiśniewski, dobry powrót na deski tarnowskiego teatru) poprzez podrzucanie pomarańczowej piłki do gry w koszykówkę nie wydaje się być w żadnym momencie inscenizacji kompatybilne z dramaturgiczną poetyką.

Zatem może rzeczywiście jest tak, że właśnie sposobność identyfikacji widza z aktorem, czy też z odtwarzaną przez niego postacią, stanowi jeden z mocniejszych atutów ciekawej inscenizacji, przygotowanej przez debiutującą na deskach tarnowskiego teatru nową dyrektor artystyczną "Solskiego"?

3. Trzeba marzyć!

Dziwnym trafem, kiedy właśnie przymierzałam się do pisania niniejszej recenzji, przypomniał mi się jeden z wierszy Jonasza Kofty. I chociaż od momentu zanotowania pierwszego akapitu tekstu do chwili postawienia kropki w ostatnim zdaniu minęło trochę czasu, to wciąż pobrzmiewają w mojej głowie słowa poety: "Żeby coś się zdarzyło / Żeby mogło się zdarzyć / I zjawiła się miłość / Trzeba marzyć // [] W chłodnej, pustej godzinie / Na swój los się odważyć / Nim twe szczęście cię minie / Trzeba marzyć". Nieubłaganie jednak poezję wypiera proza życia, a ta z kolei nierzadko nabiera cech poetyki dramatu. Przywołałam powyższe słowa nieprzypadkowo, bowiem utwór Czechowa już wielokrotnie czytano i interpretowano jako próbę ukazania ludzi zagubionych, zamkniętych w swoim świecie, jak w więzieniu, którzy śmiało mogliby powtórzyć za Olgą: "po prostu czuję, jak młodość i siły gasną we mnie stopniowo, dzień po dniu. A rośnie i krzepnie tylko marzenie".

Przede wszystkim jednak wypada zdać sobie sprawę z tego, że w życiu liczą się konkrety. Trzeba bowiem wiedzieć, o czym się marzy. Tak długo, jak nasze pragnienia pozostają w sferze marzeń, fascynują nas. Wyczekujemy na ich spełnienie, wierzymy, że uda nam się je zrealizować. Dają nam nadzieję i siłę na podejmowanie trudów dnia codziennego. Jednak zdarza się i tak, że nasze marzenia spełniają się. Wtedy stajemy z nimi twarzą w twarz i nie za bardzo wiemy, co zrobić. Rzeczywistość weryfikuje fantazje, za które niejednokrotnie trudno nam wziąć odpowiedzialność. Stąd tak bardzo poruszają przepełnione smutkiem i żalem słowa Tuzenbacha, skierowane do Iriny: "Patrzę teraz na panią i przypomina mi się, jak pani kiedyś, w dniu swoich imienin, wesoła, promienna, mówiła o radościach pracy Jak piękne życie marzyło mi się wtedy! Gdzie to życie?".

Czy zatem Irina, Olga i Masza rzeczywiście chciały wrócić do Moskwy? Czy losy trzech sióstr potoczyłyby się inaczej, gdyby jedenaście lat wcześniej nie wyjechały z rodzinnego miasta? Dlaczego kobiety nie podjęły żadnych konkretnych działań, aby wyrwać się z wszechobecnej acedii? I wreszcie - czy wiedziały, po co żyją? Niestety te i inne pytania pozostać muszą bez odpowiedzi, co zapewne nie służy porządkowaniu przesyconej apatią małomiasteczkowej rzeczywistości. Pomimo to przedstawiona historia - mylnie sprowadzana przez niektórych jedynie do infantylnej formułki o "straconych marzeniach" - kończy się optymistycznym akcentem. Reżyserka zdaje się nawiązywać w ten sposób do tradycji, którą zapoczątkował Bronisław Dąbrowski w krakowskim Teatrze im. J. Słowackiego. Analogia ta, na szczęście daleka od komediowych asocjacji, jest słuszna.

Tajemnica "Trzech sióstr" Antoniego Czechowa, które "robią w Tarnowie" pozostaje niewyjaśniona, przez co wprowadza widza w stan bliżej niesprecyzowanego zaniepokojenia. Ten, zapatrzywszy się w ostatnim akcie sztuki wraz z tytułowymi bohaterkami w dal za odchodzącymi z gubernialnego miasteczka żołnierzami, odczuwa podskórny, niewerbalny dramatyzm tkwiący w spektaklu. Na szczęście pozostaną mu w pamięci wypowiedziane na początku przedstawienia przez Irinę słowa - "Bóg da, że wszystko się ułoży".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji