Artykuły

Oto głos przeznaczenia

Sofokles i Koltes - zapomniany tragizm

Podłoga obsypana mąką albo pokryta kurzem. Ściany zawstydzone wyzierającymi spod zaprawy żelaznymi prętami. Powietrze pod stropem przebite tregrami, a tuż za drzwiami ulica. Scena w Bramie - jak chciał Bernard Marie Koltes- "trochę jak miejsce prowizoryczne, które ludzie wciąż mają nadzieję opuścić".

Dwa rzędy skrzypiących drewnianych krzeseł ustawione naprzeciw siebie w odległości czterech metrów. Para obcych oczu obserwuje mnie i zanim spektakl się zacznie, muszę uczestniczyć w tym przymusowym spotkaniu.

Siedzimy w długim korytarzu. Zdaje się, że to poczekalnia, w której każdy z nas przysiadł tylko na chwilę. Możemy wyjść. Przecież drzwi są tak blisko.

Czekamy jednak, nie zauważając aktora wchodzącego razem z garstką spóźnionych widzów. Zaczyna się.

"Samotność pól bawełnianych" to niezwykła okazja: reżyser pozwala nam doświadczyć tego, co za chwilę będą przeżywać bohaterowie. Gdy na scenę wchodzi Mariusz Wojciechowski (Dealer), spektakl już trwa. Rozpoczął się z chwilą, gdy naprzeciw mnie usiadł nieznajomy widz, a ja spojrzałam na niego z nieufnością...

Czujemy nie tylko nieprzychylność miejsca i niepokojący wzrok obcego, lecz także chłód za drzwiami. Przez parę chwil przeszywa nas Zimno, o którym niedługo będzie mówił zbliżający się ulicą Klient (Radosław Krzyżowski).

Przez otwartą na oścież bramę wejść tu może każdy: zaglądają przechodnie, widać przejeżdżające samochody, latarnie oświetlające gmach Teatru Słowackiego. Wszystko wydaje się przypadkowe. Za przychodzącym mężczyzną drzwi zamykają się same.

Spektakl ma w sobie zdania-perły. Można je wyjąć i powtarzać jak mantrę. Z poematem Koltesa obcuje się jednak ciężko. Większość kwestii przywodzi na myśl doświadczenia z przeszłości i gdy już za nimi podążamy, gubimy wątek. Dzieją się równocześnie dwa dramaty: jeden na scenie, drugi w nas. Francuski pisarz jest tak przenikliwy, że nie sposób mu nie ulec.

Wobec tak utkanego tekstu, jedyną drogą dojścia do postaci jest wsłuchanie się w ciszę, we wszystko, co pomiędzy słowami. Wojciechowski i Krzyżowski uprawiają zatem "sztukę przecinków". To momenty przelotnych spojrzeń, niezdarnie splecionych rąk, nerwowego śmiechu, który nagle przecina potok słów. Można czytać z najlżejszych drgnięć ich twarzy, z kropelek potu na skroniach. Narażenie się na tak bliski kontakt z widzem to prawdziwa aktorska odwaga.

- Katarzyna Łęcka

ROZPOCZYNA CHÓR. W śpiewanych strofach szkicuje zalążek mitu. Nagle odzywa się...

...głos ich przewodnika - Gustawa Holoubka. Przemawia w natchnieniu słowami wyroczni. Jako współcierpiący jest jednocześnie prawdziwie mądry i wieszczący prawdę z serca świata. Ten głos wprowadza nas w samo metafizyczne serce teatru. Przekracza pojęcia, oszukuje wszelkie znane nam wymiary. Ten głos jest głosem demiurga. Z jego słów - tu i teraz - rodzi się dramat.

Gdy pojawia się na scenie Edyp, nie widzimy niedbale zamaskowanego człowieka, lecz zrodzoną (niejako z niepokoju widza), wprowadzoną przez chór, wizyjną postać. Z mrocznych głębin sceny wynurza się Piotr Fronczewski. Siłą swego głosu przejmuje panowanie nad przestrzenią gry. Wskutek jego działania może upaść wszelkie prawo, wszelki naturalny porządek, a nawet świat moralny, ale to właśnie dzięki temu działaniu rodzi się wyższy magiczny krąg działań, które na ruinach obalonego starego świata budują świat nowy. Splątany węzeł procesowy, który Edyp-sędzia powoli, supeł za supłem rozwiązuje. Na własną zgubę zgłębia zagadkę natury, naruszając jej najświętszy porządek. Mądrość jest zbrodnią przeciw naturze.

Głos Edypa łamie się. Fatum ciążące na królu odsyła jego bezwzględny ton w niepamięć. To najbardziej dojmujący moment w całym spektaklu. Na scenie leży bezsilny i łkający cień dawnego człowieka. Przetarłem oczy i zastygłem. Naiwnie rozumując, doznałem właśnie czegoś na kształt katharsis. Czy to słowo nie straciło jeszcze ważności, nie przeterminowało się? Chyba nie, skoro wciąż można zatracić się podczas przedstawienia. "Król Edyp", piętrzący się na koturnach, statycznie i ascetycznie wprowadza nas w ten podniosły nastrój. Prowadzi przez labirynt, a na jego końcu jest niewyrażalny, tragiczny absurd. Scenograficzna metafora ludzkiej drogi zdumiewa prostotą: przez całe życie poruszamy się po takiej właśnie pochyłej, pustej scenie. Ku przeznaczeniu. Surowo skomponowana przestrzeń, oszczędna gra świateł przybliżają nam ten wiecznie powracający mit.

"Król Edyp" to spektakl, w którym z pełną mocą słychać głos oddalającego się pokolenia, a w nim starą, odchodzącą szkołę gry aktorskiej. Tę, która ukonstytuowała najlepsze wzorce, wyniosła nasz teatr na wyżyny. Ten głos ma jeszcze dużo do powiedzenia.

- Piotr Dziewoński

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji