Artykuły

A Pan co? Ja nie wiedziałem!

- Jak ktoś o mnie mówi: "artysta", a jeszcze jak się do mnie zwraca "mistrzu", to ja jestem ich zaprzeczeniem. Czasem nie cierpię tego zawodu. Fachowcem jestem. Sięgam chmur raz na 10 lat w tym, co robię, ale nie lubię, jak mówią: "Zobacz, ten aktor" - mówi MARIAN OPANIA, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Małgorzata Domagalik: Opania to marka, znak jakości, zgadza się?

Marian Opania: Pani Małgosiu, umówmy się: kochają mnie, póki nie wejdę na ich teren.

Ma pan na myśli kolegów?

- Mówimy o tak zwanych wielbicielach. Ten sam wielbiciel w teatrze i w przychodni zdrowia, kiedy siedzę przed gabinetem, nagle wychodzi pielęgniarka i bez mojej ochoty prosi mnie poza kolejnością. Co ja się wtedy o sobie nasłucham, to moje.

Nie zasłużył pan na to, żeby tak poza kolejnością?

- Nie, ja zawsze stoję w kolejce, zawsze idę prawidłową drogą, Różnie bywało tylko w czasach szumnej młodości. Natomiast generalnie jestem - taką mam nadzieję - dobrze wychowany.

Czeka pan w kolejce...

- Tak. A zasady mam raczej konserwatywne, nie ulega wątpliwości. Ten dzisiejszy świat nie jest już mój. Jestem, na przykład, głęboko przeciwny ruchowi feministycznemu.

Jestem feministką.

- To akurat nieprawda. Ja panią darzę wielką sympatią.

I co z moim wyemancypowaniem?

- Jakoś sobie dam radę.

To zacznijmy od tej pana szumnej młodości.

- Może przy tym zaszumieniu, jakie dziś bywa, to było nic. Szybko zostałem postawiony do pionu przez krytykę, kolegów, środowisko. Przez tak zwany salon. Jestem kłębkiem kompleksów od zarania po dziś. Może jak byłem młody szczawik, zacząłem tak zwaną karierę nie lubię tego słowa mając lat 18, to coś mi się wydawało. Pierwszy film z Andrzejem Wajdą na drugim roku szkoły teatralnej... Początkowo rzeczywiście miałem świetną passę.

To koledzy musieli pana bardzo lubić...

- Może to złudne odczucie, ale na ogół cieszę się ich sympatią, chociaż czasami nachodzą mnie gorzkie myśli faceta, który ma już 69 lat.

68...

- 1 lutego skończyłem. I nie to, że mam kompleks starości, bo ja umiem żyć z tym bagażem pseudodoświadczenia, ale bywa, że wyczuwam - szczególnie w młodym wzroku koleżanki czy kolegi - taki rodzaj szacunku pomieszanego z pogardą: "Spadaj... już minęło".

Nie wierzę. Chociaż pewnie by pan umarł ze strachu, gdyby nie znał tekstu, a oni już nie zawsze mają z tym problem.

- Ja bym umarł, muszę znać tekst jak pacierz do kwadratu. Co prawda uczę się błyskawicznie, zawsze powtarzam, chodząc na spacery z psem. Zdechł mi, niestety, mój ukochany pies. Strasznie to przeżywam.

Będzie następca?

- Nie, tak bardzo to przeżyliśmy. To był akita japoński. Olbrzymia sztuka, cesarska, cały biały. Jak Biały Kieł. Może to niemęskie, ale nieraz oczy mi się pocą.

Widział Pan już "Artystę" Michela Hazanaviciusa?

- Nie widziałem.

Mądry film, o artyście, który nie sprzeniewierzył się zawodowo. Mógłby pan zagrać taki temat?

- Troszeczkę mnie pani gloryfikuje.

Jestem widzem.

- Jak ktoś o mnie mówi: "artysta", a jeszcze jak się do mnie zwraca "mistrzu", to ja jestem ich zaprzeczeniem. Czasem nie cierpię tego zawodu. Fachowcem jestem. Sięgam chmur raz na 10 lat w tym, co robię, ale nie lubię, jak mówią: "Zobacz, ten aktor".

Jak mają mówić?

- Wielokrotnie tak się zdarza: "Pan Kociniak?". "Nie". "Pan Kociniak?". "Nie!". "Mnie pan będzie mówił!".

Nie lubi pan słów: "aktor", "mistrz", "artysta", bo wie, że się należą jak psu kość?

- Nic się nie należy. Nigdy nie lubiłem wielkiego świata, tych wszystkich bankietów, festiwali. Nie byłem na żadnym, z wyjątkiem kilku zagranicznych.

Dlaczego tam, a tu nie?

- Może to niechęć do wszelkich zawodów, wyścigów, a może kompleksy.

Powie pan teraz o wzroście?

- Coraz rzadziej spędza mi sen z powiek.

Mój przyjaciel pisarz mówi, że nic tak nie działa na kobiety jak to, co mężczyzna ma w głowie.

- No więc taki znowu zły do końca nie jestem, ale nie myślę ciepło o sobie. Wie pani, ja lepiej piszę - nie poprosiłem pani o zestaw pytań, ale wtedy lepiej bym się przygotował.

Pytań bym nie dała.

- No tak, znam takich.

Szanuję swój zawód.

- Ale niech pani zrozumie, że takie znerwicowane osoby jak ja zbyt wiele nie powiedzą. To nie to, że myślę o sobie jak najgorzej, ale mam takie głębokie poczucie... ...że? ...jak mnie walą po kościach... Walą? Walą... Że gdybym przejmował się tak, jak potrafię się przejmować krytyką, to nie powinienem uprawiać tego zawodu.

A jednak dawał pan radę.

- Może to właśnie ta sympatia widza. Lubią mnie.

Wchodzi Opania na scenę i od razu wywołuje uśmiech.

- propos tego wejścia na cudzy teren... Kupiłem sobie parę lat temu nowiutkie subaru forester, mój ulubiony samochód. Odwoziłem gdzieś na Woli wnuczka do przychodni i myślę: skręcę w lewo. Skręcam, widzę kątem oka tramwaj. Natychmiast odbiłem, ale nie zdążyłem i się z nim sczepiłem. Ludzie musieli wysiąść. Co ja się nasłuchałem.

Dawno to było?

- Jakieś siedem lat temu. Tylko jeden mężczyzna pomógł mi poprawić urwany zderzak. A starsza pani pyta: "Pan jechał tym samochodem?". "Ja". "Żebyś następnym razem s... tym samochodem w drzewo trafił". To jest ta miłość.

Pewnie pana nie poznała, nigdy nie była w teatrze.

- Profesora Zyberta nie oglądała? Oczywiście, że oglądała.

Ja też wczoraj oglądałam profesora Zyberta w "Na dobre i na złe" i zauważyłam, że pan i pański syn Bartosz macie podobny sposób chodzenia, identycznie siadacie.

- Zwykle mówią, że syn jest podobny do żony, a ja z uporem twierdzę: a zobaczcie moje stare filmy, kiedy na czarno-białej taśmie wyglądałem jak brunet. W niektórych filmach jesteśmy podobni toczka w toczkę, mimo że on ma inny nos, inne oczy.

Bardzo długo wyglądał Pan młodo.

- Wyglądałem strasznie szczawiowato do około 34. roku życia. I nagle, jak miałem niecałe 40 lat, zostałem starszym panem - takie miałem poczucie. Bardzo wcześnie osiwiałem, zgrubłem mocno, skończyły się dla mnie główne role. Patrzę: jestem w drugiej lidze. Strasznie to przeżywałem.

Pan w drugiej lidze?

- Mniej więcej trzy lata. Dla mnie to trwało wieki. Nie powiem, każda sytuacja ma dobre i złe strony, bo zacząłem wtedy udzielać się estradowe. Wymyśliłem recital złożony z tekstów Norwida, Słowackiego - jakaś pieśń podniosła czy miłosna. W klubach robotniczych nie bardzo się to sprawdzało, więc pewne rzeczy wyeliminowałem, dodałem monologi i stało się to lepiej sprzedawalne.

Często wymienia Pan Zbigniewa Kędzierskiego, kiedy mówi Pan o Norwidzie.

- Kędzierski, inżynier budownictwa wodnego, pracował z moją mamą w zarządzie dróg wodnych w Puławach. Prowadził tam w domu kultury amatorski teatrzyk. Ponieważ był kolegą mamy, przygotowywał mnie do konkursów recytatorskich, w których miałem spore sukcesy, wybierał dla mnie różne fragmenty: "Colas Breugnon" Rollanda, "Fortepian Chopina" Norwida czy "Kwiaty polskie" Tuwima. Do dziś pamiętam jego interpretacje. Byłem bardzo chłonnym uczniem, natychmiast sobie je fiksującym. Do szkoły teatralnej zdałem bez problemu przy pierwszym podejściu. Myślę, że właśnie dzięki tej interpretacji "Colas Breugnon" i kazania Piotra Skargi Norwida, ale też dzięki zaśpiewaniu piosenki gruzińskiej. Zachwycił się mną profesor Sempoliński, u którego potem byłem jednym z lepszych uczniów.

I ulubieńców.

- Tak, ale uważałem, że jest to gorszy rodzaj sztuki, w związku z tym przez lata w ogóle nie zajmowałem się piosenką, oprócz kilku produkcji takich jak "Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką" Anatola France'a w reż. Stanisława Wohla. Ale niewątpliwie na nowo odkrył mnie Wojtek Młynarski.

Mówi Pan o przedstawieniu "Brel"?

- Tak, jednak wtedy miałem już prawie 40 lat. A propos krytyków... Pamiętam jak dziś, "Brel" przyniósł mi tak wiele, a mimo to niektórzy z nich pisali, że ten jakby "najmarniej" śpiewający śpiewa jakby najlepiej. A jeden sławny krytyk "Ibis" zauważył: "Znakomici Agnieszka Fatyga, Michał Bajor, najmniej pasuje do tego przedsięwzięcia Marian Opania". I pamiętam, jak szlochałem.

Naprawdę? Ja czytałam chyba nie te recenzje.

- Może po "Skoku" Kazia Kutza pisali dobrze, po "Palcu bożym" Antka Krauzego.

A Pana koledzy po fachu mówią: "Nie obchodzi mnie, co o mnie piszą. Nie czytam tego".

- To nieprawda, że się nie przejmujemy. Wszyscy się bardzo przejmujemy, chociaż w ogóle nie powinniśmy. Dochodzi do tego tak zwana polskość. Myślę, że połowa Polski jak się dowiedziała, że Holland nie dostała Oscara, to się ucieszyła.

Według zasady, że 20 procentom jest obojętne, że się nie udało, a 80 procent się cieszy.

- Tak. To, że doszedłem do jakiejś pozycji, to cud. Bo jakby zebrać te wszystkie recenzje, to jedna dziesiąta jest jako taka lub nawet wspaniała, a reszta to pranie po kościach na zasadzie: Jak temu kurduplowi się udało? Jakim cudem? Jakim prawem?

A Al Pacino, Dustin Hoffman? Są mniejsi od Pana.

- Tak, to moi idole, tylko z tych pierwszych ról, nie tych starszych. Jedynie "żelazna dama" Meryl Streep się trzyma. Choć na nieskazitelnym obliczu jest pewna rysa, która mnie zraziła - podobno jest nieznośna w pracy.

Pan jest miły?

- Może nie myślę o tym, tylko idę po swoje.

Czyli?

- Że tak ma być, jak ja chcę.

Zdarza się, że idziecie pod rękę z reżyserem?

- Tak było we współpracy z ukochanym Tomkiem Zygadłą, z Kaziem Kutzem, z Wajdą. Ale na przykład z Antkiem Krauzem przy "Palcu bożym" były wojny. Na noże.

Krewki Pan jest...

- Jestem bardzo krewki. To, że mam włoskie pochodzenie, jest niewątpliwe - odkrył to profesor mojego brata Wojciecha, który jest architektem. Zapytał go kiedyś: "Czy pan pochodzi z Puław? A czy pan wie, że pod koniec XVIII wieku przybył na dwór księcia Czartoryskiego ogrodnik, który nazywał się Opania?". Ten praszczur musiał walczyć w jakimś powstaniu, bo zostali dwaj bracia - sieroty, które wychował biskup sandomierski.

Brat też taki temperamentny?

- Odrobinę mniej. A mnie byle co wkurza. "Padalec", tak mnie babcia nazywała (śmiech). Babcia Falczyńska zawsze mi mówiła: "Ugryź się w prawy półdupek przez lewe ramię". I ja to robiłem. Salto. Mordą o podłogę, ale robiłem.

To nie był Pan łatwy w wychowaniu.

- Zależy dla kogo. Dla matki byłem idealny, zaś babcię po kądzieli chciałem bombą atomową wykończyć. Moja matka ze swoim wyglądem to do jurty śmiało by pasowała: wystające kości policzkowe, skośne oczy. Siostra cioteczna wygląda jak Chinka, brat cioteczny jak imam u Tatarów. A więc jakąś prababkę musiał Tatar dogonić.

Niezły miks.

- Wszystko to się połączyło, stąd ten temperament.

Jak Pana biorą nerwy, to równie szybko przechodzą?

- Tak, za pięć minut. Chociaż dziwię się, że moja żona pamięta rzeczy sprzed 40 lat.

Prawdziwa kobieta.

- O co chodzi? Gdzie? "A ty pamiętasz, co nad Czarną Hańczą mi powiedziałeś?" (śmiech).

Mama zdążyła być z Pana dumna?

- Zdążyła. Umarła, jak miałem 52 lata. Z rozmów z kolegami wiem, że pięćdziesiątka to taki regres w życiu mężczyzny.

U Pana było inaczej?

- Właśnie to był rok, w którym zgarnąłem wszystkie nagrody, jakie istniały: za "Saunę" Bajona, za "Moskwę-Pietuszki" w reż. Zygadły i za piosenkę "W moim magicznym domu". To był bardzo bogaty rok.

I mama tego doczekała. Była bardzo inteligentną, mądrą panią, ale żyjącą zupełnie nie na tym świecie. Mój syn ma coś z niej. Nie wiedziała, która godzina - jak szliśmy na mszę do kościoła, to już na zagaszenie świec. Latała do pracy - to pamiętam - że aż się niosło po małej uliczce w Puławach. Do końca nie wiedziała, jaki jest dzień, która godzina.

Pan był bardziej poukładany.

- Gdy byłem małym chłopakiem, nazywali mnie głupim Jasiem. Jak Boga kocham, taki byłem - na przykład wracałem z kościoła, matka patrzy, a jakieś dziecko idzie tyłem i rozbija się o lipy, latarnie, bo mnie zawsze interesowało, co jest z tyłu. Byłem trochę poetycki. A potem, od 17. roku życia, sam w Warszawie, w obcym mieście. Musiałem sobie radzić.

Tak wcześnie Pan poszedł w świat?

- Tak, wcześniej zdałem maturę.

Do tego był Pan zdolny?

- Nauka nie sprawiała mi problemu. Ale byłem leniwy. Wszystko robiłem na kolanie albo pamiętałem z lekcji. Uważałem. W teatrze po tylu latach jest estyma, szacunek. Nie wiem, ja jestem taki brat łata. Poza tym źle się czuję z tym szacunkiem, często udawanym.

A zazdrość o rolę, sukces kolegi?

- Ależ oczywiście.

Motywujący?

- Na szczęście motywujący. Cieszę się, jak ktoś świetnie zagra, ale musi naprawdę dobrze zagrać, bo często gratuluje się tak zdawkowo. Z doświadczenia wiem, że sukces zależy od materiału, jaki się dostaje. Patrząc na młodszych kolegów, dostrzegam krótkowzroczność ciepłego myślenia o sobie, bo przecież kumpel zza rogu, gdyby dostał taką rolę, byłby równie świetny. Moja żona przypomina: "Pamiętasz, jak ludzie mówili: otworzysz lodówkę i jest Opania". Ja nie pamiętam.

Dziś nadal wszyscy wiedzą, kto to jest. Chyba za bardzo Pan to przerabia w sobie.

- Być może jestem nadwrażliwy i nadambitny, to takie pomieszanie. Truizmem jest powiedzenie, że trzeba mieć wrażliwość motyla i skórę słonia. Żeby mi nie uciekło, zacytuję słowa Gucia Holoubka: "Nigdy nie byłem tak dobry, jak o mnie mówiono, ani tak zły, jak

o mnie mówiono". O tym trzeba pamiętać.

Jak Panu tak przez moment zaszumiało, to Pan nie pamiętał...

- Miałem 21 lat. A jak miał Pan tę czterdziestkę tak zwaną niekonieczną, to co się wtedy stało? Nie chciałbym tych przykrych rzeczy tak dookreślać. Ale był problem. Miałem młodą gębę, a posturę starszego pana i ról dla mnie nie było. Zaczęło się zaglądać do kieliszka i wykaraskanie się z tego było piekłem. To jest potworny zawód. Tu się gra cały czas na swoim ekshibicjonizmie psychofizycznym. Człowiek się obnaża.

Pana koledzy twierdzą, że chowają się za rolą, manipulują widzem i pokazują tylko to, co chcą pokazać. U Opani jest inaczej?

- Jak się chce dotknąć chmur, to musi być inaczej. Oczywiście technicznie można pewne rzeczy zrobić. Ale pamiętam moje największe role, to rodzaj schizofrenii, życie postacią na co dzień przez wiele tygodni. To nie jest zawód dla normalnych ludzi. Mężczyzna aktor nie jest prawdziwym mężczyzną, a kobieta aktorka - kobietą.

Kto teraz na rynku aktorskim jest wart uwagi?

- Mam niezłe oko do kandydatów na tych wielkich w przyszłości. Kiedyś na Festiwalu Dwóch Teatrów była rzecz reżyserowana przez Krysię Jandę, grali Jurek Stuhr i jakiś młody szczawik. Mówię: "Zobaczcie tego chłopaka, za kilka lat będzie numerem jeden". To był Borys Szyc. Zwróciłem też uwagę na pomniejszą rolę w "Testosteronie" Saramonowicza. Jakiś chłopak grał kelnera - to był Więckiewicz.

Bartosz Opania to też dobry aktor.

- Ja nie mówię...

Ale ja tak mogę?

- Tak, bardzo dziękuję.

Pana syn ma ten specyficzny magnetyzm, który sprawia, że zatrzymuje się na nim wzrok.

- Miałem nie mówić, ale powiem. Był taki moment, kiedy Bartek zagrał w "Całkowitym zaćmieniu" Hamptona. Verlaine'a grał Globisz, Bartek - Rimbauda. Zagrał naprawdę świetnie. Jedna z jego pierwszych ról w telewizji. Pamiętam rozmowę z reżyserem Krzysiem Jaślarem: "Co, jesteś zazdrosny?". "Nie, ja się cieszę". "Chyba cię przerósł". Poczułem nieznaczne ukłucie, nie powiem. Ale to było tylko raz.

Prawdziwe - naturalna rywalizacja ojca z synem.

- Ale jakie potworne.

To jak z piękną kobietą, która zawsze słyszała, że jest piękna, a nagle u jej boku wyrasta atrakcyjna córka. Nie każda potrafi sobie z tym poradzić. O jakich rolach Pan marzył?

- Hamlet to było takie mniejsze marzenie, w szkole go grałem, i to podobno bardzo udanie. Ja marzyłem o rolach...

Taksówkarza jak Robert De Niro?

- Ryszard III, Makbet, książę Konstanty... Silnych ludzi, których potrafię zagrać. Kiedyś żona Mikołaja Grabowskiego Iwona Bielska, jak zaśpiewałem "Pierdolniętych dekadentów" Wołka, dziwiła się: "Nie wiedziałam, że ty jesteś taki silny charakter". Ja, zawsze romantyczny, ciepły...

.. .z tym elementem podskórnego dramatyzmu.

- Bo ja jestem aktorem dramatyczno-lirycznym. Komedii musiałem się bardzo długo uczyć.

Ma Pan poczucie humoru?

- Mam wielkie poczucie humoru. Ale jeśli chodzi o dowcipy, to już nie jestem Wiktorem Zborowskim czy Markiem Kondratem.

Byłam zaskoczona, że w wywiadach z Panem jest tyle pytań dotyczących wiary.

- Dla mnie Bóg jest codziennością, pewnikiem, mam wątpliwości jak każdy. Mimo że się z tego spowiadam, to ksiądz mówi, że to nie jest grzech.

Można pozazdrościć ludziom siły, jaką daje wiara.

- Ale u mnie jest kiepsko z wiarą w objawienia, nawiedzenia.

Chodzi Pan do kościoła?

- Chodzę. Ale jestem daleki od odłamu prawicowo-nawiedzonego, bardzo daleki. Wiara jest potrzebna. Gdyby nie było Boga, to trzeba by go sobie wymyślić. Poza tym ta perspektywa, że człowiek kończy się z chwilą śmierci, jest okrutna. Stąd stwierdzenia kolegów ateistów, że zazdroszczą mi wiary, a wtedy mówię: "Nie zazdrość, bo ja sam jestem pełen wątpliwości".

Wyrzeźbił Pan krzyż, który Pana syn wręczał przy okazji pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski.

- Moim hobby jest rzeźbienie w drewnie. Po miłości do kobiety następne miłości to zwierzęta i drewno. Potrafię przez całą noc żyletką albo małym nożykiem tworzyć cudeńka w formie pisanki. Na przykład motywy staroegipskie - faraonów, rydwany - albo jakieś motywy afrykańskie. Zawsze miałem zdolności manualne, tak jak cała moja rodzina. Brat maluje, rzeźbi. Zbliżała się więc pierwsza pielgrzymka Ojca Świętego i Bartek w grupie innych dzieci miał witać papieża. Dzwonię do brata i mówię: "Wyrzeźb mi Chrystusa, a ja go oprawię". Przesyłka przyszła, ale za późno, po wizycie, musiałem więc pierwszą rzeźbę wykonać sam. Kozikiem wydłubałem w gałęzi lipowej znalezionej na cmentarzu żołnierzy radzieckich, bo mieszkałem wtedy na Rakowcu.

Podobno śliwa jest najlepsza do rzeźbienia.

- Ale to wyższa szkoła jazdy, bo to bardzo twarde drzewo. Przepiękne, jeżeli chodzi o układ słojów i ich kolory - od różu przez beże, brązy aż do czerni. Nie trzeba bejcować, koloryzować. I wyrzeźbiłem takiego nieudanego Chrystusika.

Wiadomo, Pan nie mógł udanego - złapałam już tę konwencję.

- Zna Pan wielu aktorów, którzy potrafią rzeźbić?

- Nie, natomiast świetnie malują na przykład Stefan Szmidt, Marek Barbasiewicz. Marek Walczewski również malował.

Jak Pan tak sobie rzeźbi, to o czym wtedy myśli?

- Do tego kawałka drzewa podchodzę jak do mojej pierwszej w życiu pracy. I nie powiem, że nie proszę Najwyższego, żeby mi w tym pomógł, bo zwykle są to rzeźby sakralne. Jestem specjalistą od krucyfiksów, bez wątpienia. Dla mnie Chrystus ukrzyżowany jest tak pojemnym wyrażeniem świata. Mam już wiele niedotrzymanych zamówień od kolegów.

Robi Pan prezenty?

- Rzadko oddaję, czasem kolegom za złotówkę czy 10 groszy sprzedaję, bo to trzeba kupić. Nie wolno dawać Chrystusa ukrzyżowanego w darze, bo to jakby się darowało cierpienie - jest taki przesąd. Wczoraj był koncert na rzecz kolegów, którzy ostatnio zachorzeli. I jak zwykle pojawiają się w takim momencie telewizja i pytania: dlaczego pan to robi? Bo tak zostałem wychowany.

Raczej retoryczne pytanie...

- Brakuje w ogóle życzliwości, poza tym nie wiadomo, komu kiedy zabije dzwon. A propos życzliwości, czytam teraz książkę Mariusza Szczygła "Zrób sobie raj". Z tym jego ukochaniem narodu czeskiego byłbym bardziej sceptyczny. Jestem może większym romantykiem i mniej wygodnicki w życiu, ale jeden cytat z czeskiego pisuaru wydaje mi się genialny. U nas wiadomo, co się pisze, a tam była przyklejona do ściany wyblakła karteczka z napisem: "Pielęgnujcie przypadkową życzliwość i piękne czyny pozbawione sensu".

Zwłaszcza te "piękne czyny pozbawione sensu". W kości na pieniądze Pan gra?

- Wyłącznie na pieniądze.

Słyszałam, że jest Pan mistrzem.

- Śp. Czesio Wołłejko jak widział mnie przy stole, to na pytanie: "Czy zagrasz?", odpowiadał: "Ze złodziejami nie grywam". Zawsze gdy wyjeżdżałem na festiwal piosenki aktorskiej we Wrocławiu, szedłem do galerii sztuki przy placu Kościuszki, wybierałem sobie obraz i... do kasyna. Wygrywałem. Umiem grać i teraz już wiem, kiedy przerwać. Wtedy nie zawsze umiałem.

Jak taki raptus jak Pan wypływa łódką na jezioro, siedzi osiem godzin, a ryba nie bierze, to...?

- To jak całą noc drapać pisankę. Mam benedyktyńską cierpliwość.

Pan łowi na robaka?

- Różnie, generalnie jestem - jak to pogardliwie nazywają ci, którzy łowią na sztuczne przynęty - "gliździarzem".

"Padalec", "gliździarz", "głupi Jasio"...

- A tu proszę, jestem wśród mojej ukochanej natury, żaby kumkają, słowik śpiewa, rybka się pluszcze, nawet może się nie złapać.

Mówi się "łowić" czy "wędkować"?

- Ja łapię ryby, niektórzy łowią.

I wygrywa Pan...

- No, wygrałem dwa razy zawody aktorskie w bardzo silnej konkurencji. Niektórzy są zawodowcami, biorą udział w profesjonalnych zawodach, wiedzą, gdzie zarzucić, jak, na co. Jak złapałem 28 kg leszczy, to ten rekord jest do dziś niepobity. Wtedy co dwie minuty miałem rybę.

Ma Pan chorobę morską, a mimo to wypływa w morze, kiedy rzuca kutrem.

- To już jest męska zabawa. Są lęki i niepokoje, czy się wróci z takiego rejsu.

Bo tak rzuca?

- Nie, bo nieraz się zdarzyło, że kuter się przewracał. Jest tak, że jak wieje powyżej trzech w skali Beauforta, to się dostaje morskiej choroby i koniec.

Mimo to?

- Niektórzy, jak Wiktor Zborowski, uwalą się i nawet nie pomyślą o zarzuceniu wędki. A ja, puszczając delikatnego pawia - takiego z wody sodowej, bo wtedy nic nie jem - łowię dalej. I jak już jest jakiś dorsz, dostaję takiej adrenaliny, że mdłości zaczynają mijać. Ale już dwa lata nie byłem na morzu. Kobiety nie chcą mnie puszczać, bo się boją.

Można przecież zawołać: "A dajcie wy mi wszyscy święty spokój".

- No nie, bo my jesteśmy ze sobą tak bardzo rodzinnie związani.

Pozazdrościć.

- Czasem żremy się jak psy, ale się kochamy. Na początku kariery praca była na pierwszym miejscu kosztem rodziny. A teraz rodzina jest bez wątpienia na pierwszym miejscu.

Przepraszam, ale większość mężczyzn późno dorasta do tej refleksji, na przykład że fajnie jest być dziadkiem.

- Mimo że babcia o wiele więcej zajmuje się wnukami, to lgną do mnie. Jak Julcia niedawno grała Gerdę w "Królowej śniegu", to pytała o dziadka. Niestety byłem na wyjeździe. Ostatnio z okazji Dnia Dziadka najmłodszy, pięcioletni, błagał mnie, żebym przeczytał jakąś bajkę w jego przedszkolu. Dzieci się usadowiły, wziąłem książkę i nagle słyszę jego głos (a siedział w ostatnim rzędzie): "Nie zapomnij powiedzieć, że mnie nazywasz ty mendo" (śmiech). Ale generalnie nazywam ich hunami. "Huny idą". Bo rzeczywiście jak przyjdą do nas do domu, to w drobiazgi wszystko idzie.

Po to też jest się dziadkiem.

- Żona się śmieje: "Ty to taki do zdjęcia z wnuczkiem, a ja do roboty. Uwalisz się na kanapie, chrapiesz, a te dzieci wokoło". 1 o to chodzi.

Wierzy Pan w mądrości życiowe przekazywane z pokolenia na pokolenie?

- To jakoś automatycznie samo się robi. Lubię rodzinę. Tam mi nikt nigdy krzywdy nie zrobi.

Jest powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.

- Nieprawda. Tylko ten bidny psiunia, co nam zdechł, tak pasował do nas, mimo że to straszna rasa. Bandzior, zabijaka w stosunku do innych psów. Ale gdybym chciał mieć następnego, to tylko takiego.

Pan go obłaskawił?

- Raz mnie pogryzł.

Jak miał na imię?

- Yuki, "śnieg" pojapońsku.

Mama jak chciała, żeby syn był szczęśliwy, to jak do Pana mówiła?

- Odwrotnie, wołała "Maryś", nie zdając sobie sprawy z tego, że mnie to strasznie boli. Bo ja miałem być Marysią, no i zostałem Marianem. Żona mówi, że to widać, że miałem być Marysią (śmiech).

Czy jest coś takiego, co Panu zawsze sprawiało przyjemność?

- Kiedyś czytałem tony książek. Dzisiaj - to zdanie rodziny - leżę odłogiem na kanapie i tępo gapię się w ekran telewizyjny. A kiedyś jeszcze po wódeczce stawałem się wysokim brunetem z wąsikiem.

Pan uważa, że kobietom podoba się wysoki brunet z wąsikiem?

- Mówię w cudzysłowie.

Jakie kobiety się Panu podobają?

- Moja żona jest brunetką, ciemna, śniada. Ale lubiłem też mongołowate blondynki takie jak Jennifer Lopez, Kate Hudson.

To prawda, że potrafi Pan upiec ciasto drożdżowe?

- Potrafię, to pewnie genetyczne, że nieźle gotuję. Czasami wychodzi tak, że można tymi bułeczkami nadziewanymi wiśniami rozbijać pancerne szyby. Ale potrafię. Jak się biorę do obiadu, to wszystko zrobię.

I nadal Pan uważa, że jak kobieta tego słucha, to interesuje ją, ile Pan ma wzrostu?

- Jeżeli o to chodzi, to lekko się pochwalę po latach: podobno najpiękniejsze dziewczyny w szkole - Ewa Wiśniewska, Magda Zawadzka, Jolanta Zykun - chodziły na dyplom muzyczny, w którym śpiewałem "Pola zielone", i maślanymi oczami na mnie patrzyły.

A Pan co?

- Ja nie wiedziałem! Jakiś rodzaj chłopięcego wabiku musiałem mieć. Wtedy tego nie powiedziały.

Lubi Pan siebie?

- Nie.

Za co się Pan nie lubi?

- Za całokształt.

Pan teraz kokietuje, prawda?

- Nie. Jestem dość prawym człowiekiem. To już jest rodzaj kokieterii, ale ciągle powtarzam: nie lubię być osobą publiczną.

Jedzie Pan samochodem, stoi na czerwonym świetle, ktoś się uśmiechnie...?

- Odpowiadam, jeśli jest miły. Ale różnie mi się zdarzało. Potrafię być straszliwym chamem. Wyłazi to ze mnie, i to publicznie. Bo ze mną wiadomo: musi ktoś mnie wkurzyć. Bywa, że jak to zrobi, to wyrywam z samochodu. Dojeżdżam, na przykład, przed laty na swój parking, gdzie płacę duże pieniądze, w bramie stoi maluch i facet czyści sobie szybki. Wrzucam kierunkowskaz, że chcę przez tę bramę przejechać. Maniek spokojnie skończył czyścić szybki, otwiera bagażnik, będzie dolewał oleju. Mówię: "Czy pan nie widzi, że ja tu czekam?". A ten na to: "A co mnie to obchodzi?". Już jestem przy nim - zdążył wskoczyć do malucha - wyrywam drzwi, podnoszę go za fraki do góry, mówię: "A teraz?", i słyszę: "Ale ja jestem właścicielem tego parkingu!".

Nadzwyczajnie spokojnym człowiekiem to Pan nie jest.

- W szkole nie byłem taki zaczepiający, tylko jak ktoś mnie zaczepił, albo jak mojego kolegę napadli na Miodowej. Bo rzeczywiście byłem bardzo wysportowany: gimnastyka przyrządowa, szermierka i tak dalej, potwornie silny po dziadku. Wtedy łamałem szczęki. Olbrychski opowiada, że jak ktoś myśli, że Opania jest niedużego wzrostu, to się myli, bo on ma 2,05.

Ma Pan zdjęcie ojca? Mam.

- Nie znał go Pan...

Niektórzy twierdzili, że byłem jak skóra zdjęta z niego. Jego żołnierze z kompanii tak mówili. Że mam jego uśmiech. Ojciec był jeszcze niższy. I łysy.

Mamie się podobał, widzi Pan?

- Był interesujący, można tak powiedzieć. Miał piękne usta, piękne oczy. Mój wnuczek Kubuś jest podobny do niego.

Ojciec zginął w powstaniu warszawskim. Dziś spotykam mężczyzn, którzy mówią: "Jakby była wojna, to nie wiem, co bym zrobił".

Ja nie. Na 80 procent wydaje mi się, że bym szedł tą samą drogą co ojciec, mimo że powstanie się kończyło. Był ostatni dzień, na Mokotowie zostało ich siedmiu ze 150, ojciec ciężko ranny w biodro. "Panie poruczniku, niech pan idzie na tyły". "Nie, zostanę ze swoimi chłopcami". Mówili mu, że to rodzaj samobójstwa, a przecież żona, dwoje dzieci...

Honor, jest takie słowo.

- Troszkę mam do niego żal o to, ale być może tak samo bym postąpił.

Słowo wytrych w życiu?

- Tak jak u Bartoszewskiego: być przyzwoitym. Tak zostałem wychowany. A moim największym grzechem przeciw bliźniemu było to, że kradłem czereśnie, mając naście lat. Do dziś mam wyrzuty sumienia.

Amen.

- Nie było pytań o przyszłość.

Czyli?

- Od pięciu lat jestem zafascynowany twórczością Jaromira Nohavicy. Bardzo lubię jego piosenki i chcę zrobić przedstawienie w Ateneum. Czy mi to wyjdzie, nie wiem. Jestem na etapie pisania scenariusza.

A co z reklamą, gdyby się pojawiła?

- Wiktor Zborowski mówi: "Jak się d... zacznie szkłem podcierać, to się zrobi i reklamę".

MARIAN OPANIA - ur. 1 lutego 1943 r. w Puławach. Absolwent warszawskiej PWST. Debiutował w filmie "Miłość dwudziestolatków" Andrzeja Wajdy (miał wówczas 19 lat). Od 1964 r. jest aktorem warszawskich teatrów, kolejno: Klasycznego, Studio, Kwadrat, Komedii, a od 1981 r. - teatru Ateneum. Za rolę w filmie "Skok" Kazimierza Kutza tygodnik "Ekran" przyznał mu w 1970 r. Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Ogromną popularność przyniosły mu role w serialach: "Stawka większa niż życie", "Czterej pancerni i pies", "Zmiennicy", "Ekstradycja", a przede wszystkim w "Na dobre i na złe", gdzie od 1999 r. gra postać profesora Tadeusza Zyberta. W życiu prywatnym żonaty, ma dwójkę dzieci: syna Bartosza, aktora, i córkę Magdalenę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji