Artykuły

Najlepszy Jezus show-biznesu

W popkulturze każdy może mieć swoje pięć minut sławy. Jezus ma już dwa tysiąclecia, ale jego powtórne przyjście przypadło na początek lat 70. i był to comeback w naprawdę wielkim stylu - pisze Paweł Sajewicz w Gazecie Wyborczej.

Ian Gillan lubi powtarzać tę anegdotę: kilkanaście lat temu koncertował w krajach byłego Związku Radzieckiego. Gdy pewnego dnia obudził się w hotelu, zobaczył, że otacza go tłum okolicznych wieśniaków. Ubrani na czarno, posępni, w dłoniach trzymali krzyże, modlitewniki i zdjęcia Jezusa, jego zdjęcia. Wszyscy adorowali piosenkarza.

Sens sytuacji dotarł do niego dopiero po chwili. Zrozumiał, że ci wieśniacy nie przyszli do wokalisty rockowego zespołu Deep Purple, do gościa, który śpiewał "Smoke On The Water" i sprzedał na świecie grubo ponad sto milionów płyt. Tym prostym ludziom ktoś powiedział, że w hotelu śpi oryginalny Jesus Christ Superstar, więc z procesją ściągnęli do jego pokoju. W końcu wszyscy oglądali TEN film.

Ale Ian o filmie nie wspomina, a jeśli już, to z pewnym żalem. Kiedy w 1971 roku reżyser Norman Jewison zaproponował mu tytułową rolę w ekranizacji musicalu o ostatnich dniach życia Jezusa, Ian był już gwiazdą rocka i ambicje przeliczał na dolary. Z prostej kalkulacji wyszło mu, że udział w przedsięwzięciu jest mniej opłacalny niż kolejna trasa koncertowa.

Poza tym w tej historii miał już miejsce - dwa lata wcześniej zaśpiewał na albumie, od którego się wszystko zaczęło. Bo "Jesus Christ Superstar", zanim trafił na Broadway, a z Broadwayu do Hollywood, był płytową rock-operą autorstwa szerzej nieznanego wówczas duetu - Andrew Lloyda Webbera (kompozytora) i Tima Rice'a (tekściarza). Kiedy album dotarł do pierwszego miejsca na amerykańskiej liście przebojów i podjęto decyzję o jego ekranizacji, Ian był zajęty karierą swojego zespołu, więc taktownie odmówił zmartwychwstania w roli Jezusa. Życie wieczne przeszło mu koło nosa.

Jezus konceptualny

"Jesus Christ Superstar" był trzecim wspólnym przedsięwzięciem Lloyda Webbera i Rice'a. Pierwsze - musical "The Likes Of Us" - nie doczekało się premiery aż do 2005 roku, drugie - "Joseph And Amazing Technicolor Dreamcoat" - przeszło w zasadzie bez echa. Młodzi artyści, w których głowach narodził się ambitny pomysł uwspółcześnienia historii Chrystusa, nie mieli ani środków, ani koneksji, by przenieść wymarzony musical na scenę.

"Desperacko próbowaliśmy wystawić 'Superstar', ale nikt nie chciał go wyprodukować. 'To nigdy nie chwyci', mówili, więc zostaliśmy zmuszeni do wydania albumu", po latach tłumaczył Tim Rice.

Twórcy "Jesus Christ Superstar" mogli nie zdawać sobie z tego sprawy, ale okoliczności do nagrania dwupłytowej rock-opery o życiu Jezusa nigdy nie były lepsze niż u progu lat 70. Wtedy zainteresowanie słuchaczy przeniosło się z singli - dwu-, trzyminutowych piosenek - na dłuższe formy, longplaye. Jednocześnie w Wielkiej Brytanii zapanowała moda na rock progresywny, czyli muzykę popularną podbarwioną jazzem i symfoniczną klasyką.

W 1969 roku zespół The Who wydał album "Tommy", będący mesjanistyczną w wymowie historią chłopca, który osiąga oświecenie, odrzucając kontakt z zewnętrznym światem (Tommy głuchnie, ślepnie i przestaje mówić w reakcji na doświadczone zło). W tym samym czasie, na Broadwayu triumfy święcił hipisowski musical "Hair" - nowatorskie połączenie pacyfistycznych treści i muzyki pop.

"Jesus Christ Superstar" - ze swoją ambitną formą i metafizyczną treścią - udanie wpisywał się w te konwencje. Lloyd Webber i Rice zrezygnowali z tradycyjnej poetyki musicalu na rzecz ekspresyjnych, rockowych aranżacji, a partie mówione zostały zupełnie usunięte z libretta. Symboliczne było również obsadzenie w głównych rolach dramatu trójki stojących u progu kariery wokalistów: partie Marii Magdaleny zaśpiewała dzisiaj nieco zapomniana Yvonne Elliman; Judaszem został Murray Head (znany między innymi z przeboju "One Night In Bangkok"), a w Jezusa wcielił się Ian Gillan, który właśnie został frontmanem Deep Purple.

Jezus epoki kryzysu

Cała rock-opera powstała w jeden tydzień, na przełomie lat 1969 i 1970, a nagrania ukończono w lipcu 1970. W międzyczasie, 30 kwietnia, prezydent USA Richard Nixon w telewizyjnym wystąpieniu ogłosił początek amerykańskiej inwazji na Kambodżę. Stany Zjednoczone - których kondycja symbolizowała cywilizacyjny stan świata zachodniego - znajdowały się w pogłębiającym się kryzysie moralnym. Po jednej ze stron stali intelektualiści, lewicująca młodzież, hipisi, radykalne grupy anarcho-komunistyczne i zgnębieni Afroamerykanie. Po drugiej - aparat państwowy i działająca poza granicami prawa administracja prezydenta Nixona, wojsko i wywiad oraz konserwatywna "milcząca większość" (jak cynicznie nazywał swoich zobojętniałych wyborców Nixon).

W 24 godziny po prezydenckim wystąpieniu w kampusie Stanowego Uniwersytetu w Kent (Ohio) rozpoczęły się trwające cztery dni zamieszki i manifestacje przeciwko obecności amerykańskich wojsk w Indochinach. 4 maja Gwardia Narodowa ostrzelała protestujących studentów. Dziewięć osób zostało rannych, a cztery zginęły na miejscu. Tragiczny epizod znany jako "Kent State shootings" stał się w Ameryce upiornym symbolem całej dekady.

W drugiej połowie lat 60., kiedy kontrkultura i popkultura zawarły osobliwy sojusz na listach przebojów, muzyka pop została nowym językiem pokoleniowego protestu. Próżno jednak szukać buntowniczego zapału u twórców "Jesus Christ Superstar". Pochodzący ze statecznej brytyjskiej rodziny Andrew Lloyd Webber z pewnością nie był modelowym hipisem. Wprawdzie na krótko porzucił edukację w Oksfordzie, ale gros z tego, co później stworzył (we współpracy z Timem Rice'em i solo) było idealnie skrojone pod gusta wygodnej, mieszczańskiej widowni. "Jesus Christ Superstar", pierwsze ważne dzieło kompozytora, pozostaje chlubnym wyjątkiem.

Tim Rice: "W tamtych czasach kilka osób mogło pomyśleć, że to szokujący musical, ale tak naprawdę szokował tylko tytuł. Kto poznał zawartość, orientował się, że nie było w niej nic bulwersującego ani nawet oryginalnego. To była po prostu reinterpretacja starej historii".

Rzeczywiście, "Jesus Christ Superstar" stosunkowo wiernie oddawał biblijny opis ostatnich siedmiu dni życia Jezusa. W fabule wprowadzono kilka nieznacznych zmian, ale wszystkie kluczowe elementy Pasji (ostatnia wieczerza, sąd nad Jezusem, ukrzyżowanie) zostały w piosenkach zachowane. Tym, co pominięto, a raczej pozostawiono poza librettem, było zmartwychwstanie. "'Superstar' nie mówi, że Jezus był Bogiem. Z pewnością nie mówi też, że nie był. To obraz Jezusa widzianego z perspektywy Judasza. A Judasz nie wierzył w jego boskość" - mówi Rice.

Jezus jako hippis

Studząc kontrowersje, Tim Rice jedynie ślizgał się po powierzchni prawdy. Bo o ile fakty z życia Jezusa pozostały w rock-operze niezmienione, o tyle ich wymowa wykraczała poza kontekst religijny. Powstały u schyłku Lata Miłości album w niuansach libretta przemycał oczywisty społeczny komentarz. Może właśnie dlatego niezauważony w rodzinnej Anglii "Jesus Christ Superstar" tak dobrze chwycił w Stanach.

Rockowego Jezusa nie należało czytać jako historycznego przywódcy religijnego ani tym bardziej Boga, ale współczesnego guru hipisowskiej komuny. Rzymianie okupujący Izrael mogli symbolizować ni mniej, ni więcej amerykańskie wojska w Wietnamie i Kambodży. Piłat, który umywa ręce, to oczywiście opętany własnym wizerunkiem prezydent Nixon, a faryzeusze - zakulisowi spiskowcy pokroju J. Edgara Hoovera, ówczesnego szefa FBI, silnie zaangażowanego w zwalczanie "wywrotowego elementu" na ulicach amerykańskich miast.

Prawdziwym novum była jednak narracja prowadzona przez tragicznego schwarccharaktera tej historii - Judasza. Jego kreacja pozwala widzieć w "Jesus Christ Superstar" coś więcej niż tylko zręczną metaforę. Judasz z "Superstar" nie jest potępionym na wieki zdrajcą, ale racjonalnym idealistą, który przestrzega Jezusa przed konsekwencjami rozgłosu i megalomanii. Jego rozterki i wątpliwości były na przełomie lat 60. i 70. udziałem wielu osób zaangażowanych w kontrkulturowe ruchy hipisowskie i pacyfistyczne.

Do roku 1971 FBI prowadziło tajny program COINTELPRO, w ramach którego infiltrowało i dyskredytowało środowiska opozycyjne; administracja Nixona sporządzała tzw. listy wrogów, na których znalazło się ok. 47 tys. postaci życia publicznego w USA, rzekomo stanowiących zagrożenie dla bezpieczeństwa prezydenta. W bezpardonowej walce o rząd amerykańskich dusz każde nieprzemyślane posunięcie jednostki mogło być użyte przeciwko wspólnej sprawie rozdrobnionych ruchów obywatelskich. Nawet John Lennon - pod zarzutem posiadania narkotyków - został niemalże deportowany ze Stanów Zjednoczonych (jego "sprawa" toczyła się od 1972 do 1975 roku).

W jednym z otwierających "Jesus Christ Superstar" utworów Judasz wypomina Jezusowi kontakty z Marią Magdaleną. "To nie tak, że mam coś przeciwko jej profesji. Ale ona nie pasuje do tego, o czym mówisz i czego nauczasz. Twoja niekonsekwencja nam nie pomaga. Oni potrzebują tylko wymówki, by uwięzić nas wszystkich", śpiewa. Niedookreśleni "oni" to system, zorganizowane zło życia społecznego.

Jezus i rockowe samobójstwo

Ale "Superstar" daje się interpretować w jeszcze jeden sposób: historia Jezusa to klasyczna historia popkulturowego gwiazdora. Jezus staje na czele grupy apostołów (zespołu) i oddolną działalnością (koncertami) zdobywa lokalną popularność. Głosi przy tym przesłanie miłości i pokoju (peace, love and understanding).

Kiedy robi się o nim głośniej w kraju, różne grupy wpływów próbują przeciągnąć go na swoją stronę. Szymon Apostoł (przedstawiciel komunistycznego ruchu Czarnych Panter) namawia Jezusa do zbrojnego powstania przeciwko Rzymianom (Czarne Pantery próbowały w latach 70. uczynić swoim rzecznikiem Sylvestra Stewarta, lidera słynnego Sly & The Family Stone). Jezus tymczasem obawia się swego przeznaczenia (co symbolizuje autodestrukcyjne ciągoty gwiazd - "rock'n'roll suicide", o którym śpiewał później David Bowie). W jednej ze scen rock-opery, uczniowie Chrystusa (fani) śpiewają: "By wygrać ze śmiercią, musisz tylko umrzeć". Jim Morrison, Jimi Hendrix, Janis Joplin, Ian Curtis, Amy Winehouse i Jezus - trudno nie zauważyć pokrętnego podobieństwa ich losów.

Szczęśliwie popkultura ma jeszcze jeden prócz śmierci sposób unieśmiertelniania swoich ikon. Wystarczy przenieść je na ekran. "Jesus Christ Superstar" trafił nań w trzy lata po premierze albumu. Reżyserowany przez Normana Jewisona film nie tylko nie oddalił się od oryginalnego przesłania rock-opery, ale wręcz pogłębił jej wymowę. Jewison zrezygnował z prób dramatyzacji śpiewanego materiału, a historia - zgodnie z pierwotnymi założeniami - pozostała opowiedziana w piosenkach. Od siebie Norman Jewison dodał za to kapitalny zabieg inscenizacyjny - zamiast osadzić musical w biblijnej przeszłości, przedstawił go w postaci współczesnego spektaklu wystawianego na izraelskiej pustyni przez grupę aktorów-hipisów. W ten sposób domknął znaczeniowy krąg: hipisi wcielili się w biblijne postaci, które przypominały hipisów.

Największym wyzwaniem ekranizacji było oczywiście obsadzenie roli tytułowej. Idealnym kandydatem z perspektywy czasu wydaje się John Lennon. Pierwszym wyborem reżysera był natomiast Ian Gillan - Jezus na pierwotnym albumie. Gillan odmówił (i chwilę później bardzo tego żałował - od dziecka chciał zostać aktorem; w zasadzie była to jego główna motywacja, gdy decydował się wykonywać zawód muzyka - sądził, że z estrady bliżej do Hollywood. I miał rację). W końcu padło na Teda Neeleya, mało znanego aktora, który grał w broadwayowskim przedstawieniu musicalu.

Jezus, syn człowieczy

Zjawisko "Jesus Christ Superstar" okazało się jednym z największych sukcesów przemysłu rozrywkowego w latach 70. Sam oryginalny album sprzedał się w liczbie kilku milionów egzemplarzy, na całym świecie powstały dziesiątki scenicznych adaptacji rock-opery (także w Polsce, choć dopiero w latach 80., z Markiem Piekarczykiem z TSA w roli Jezusa), a w końcu i film Jewisona. Sukces był tym większy, że twórcom "Superstar" udało się wyważyć komercyjny potencjał i artystyczny rys przedsięwzięcia. Z jednej strony Lloyd Webber uniknął (charakterystycznego dla jego dzieł) nieznośnego patosu i stricte musicalowego kiczu; z drugiej - kompozycje były na tyle chwytliwe i lekkostrawne, że zestarzały się dużo lepiej niż wiele innych konceptualnych albumów lat 80. Nie bez znaczenia jest to, że eklektyczna warstwa muzyczna wykorzystała pełną paletę środków dostępnych muzyce rockowej w tamtych czasach. W rock-operze znalazły się i dynamiczne utwory pokroju "Heaven On Their Minds", i funkowe ("What's The Buzz"), i liryczne ballady jak "Everything's Allright", i nawet formalne eksperymenty w zahaczającym o atonalność "Crucifixion".

Oczywiście "Superstar" ma lekko pretensjonalny posmak, właściwy wielu albumom hipisowskiego rocka. Rzecz w tym, że to z założenia rozrywkowe widowisko mówi dzisiaj wiele i o epoce w której powstało, i - ze względu na swoją treść - o uniwersalnym wymiarze historii, nad której boskim lub ludzkim charakterem można by się przecież spierać (nie dochodząc nigdy do konsensusu). W ten sposób błaha rock-opera, w poszanowaniu humanistycznej wymowy Pasji, godzi "zwaśnione" strony wiele lepiej niż poważne i prawdziwie pretensjonalne obrazy w stylu osławionej produkcji Mela Gibsona sprzed kilku lat.

Ben Vereen, odtwórca roli Judasza w broadwayowskim przedstawieniu, fenomen "Jesus Christ Superstar" skomentował krótko: "To czego oburzeni spektaklem nie byli w stanie dostrzec, to fakt, że dopóki ludzie będą bujali się do Jezusa, wszystko będzie w porządku z ludzkością". Popkulturowe uproszczenie? Owszem. Ale dzięki niemu przynajmniej przez chwilę można uwierzyć, że naprawdę everything's allright.

Na zdjęciu: "Jesus Christ Superstar", Teatr Rozrywki, Chorzów

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji