Artykuły

Stabat Mater na metalowe pręty i butelki

Mocny akcent na zakończenie Łódzkiej Wielkanocy Muzycznej. We wtorek (3 kwietnia) muzycy Filharmonii Łódzkiej premierowo wykonali w kościele oo. Jezuitów "Stabat Mater" Artura Zagajewskiego. Łódzki kompozytor przygotował utwór wstrząsający, bolesny, przesycony grozą - pisze Jędrzej Słodkowski w Gazecie Wyborczej - Łódź.

34-letni kompozytor dołączył do pokaźnego grona kompozytorów, którzy mierzyli się z tekstem przypisywanym Jacopone'owi de Todi. Muzykę do medytacji nad boleścią Matki Boskiej stojącej pod krzyżem napisali m.in. Giovanni da Palestrina, Giovanni Battista Pergolesi, Joseph Haydn, Gioacchino Rossini, Antonin Dworzak, Karol Szymanowski czy Arvo Pärt.

Po pracowniku katedry kompozycji Akademii Muzycznej im. Bacewiczów i jednym z nielicznych łódzkich kompozytorów obecnych w świadomości miłośników muzyki nowej poza Łodzią nie spodziewaliśmy się nawiązania do tradycji reprezentowanej przez wymienionych twórców. Zagajewski, fan ostrego rocka i elektroniki, chętnie sięgający po nietypowe brzmienia oraz środki wykonawcze bliskie performance'owi, te oczekiwania spełnił. Jego "Stabat Mater" na cztery chóry i zespół instrumentalny okazało się wyrazistą, osobistą wypowiedzią na dobrze znany, uniwersalny temat. Kontrast był tym mocniejszy, że w pierwszej części zabrzmiały utwory znacznie łatwiejsze w odbiorze: "Euntes ibant et flebant" Henryka Mikołaja Góreckiego i "Requiem" Johna Ruttera.

Kompozytor rozmieścił muzyków (celowo nie dzielę ich na instrumentalistów i chórzystów, bo część z nich pełniła podwójne role) wzdłuż całej długości okalającego główną nawę chóru, pod ołtarzem zostawiwszy tylko jedną grupę. Efekt "dolby surround" zadziałał od pierwszych sekund, publiczność została osaczona przez kaskady spływających ze wszystkich stron dźwięków. Ponure glissanda puzonów zlewały się z klekotem uderzanych o siebie plastikowych butelek. Brzęczenie budowlanych prętów, przypominający dobiegające z daleka bicie dzwonów, łączyło się z prychaniem jednego zespołu chórzystów i gardłowym, syberyjskim śpiewem innego zespołu.

Prychanie powoli przeistoczyło się w jeszcze bardziej nieprzyjemny dźwięk, przypominający charczenie kogoś ciężko rannego, umierającego...

Z chaosu wielu głosów wyłonił się ład. Dźwiękowa masa zaczęła toczyć się niczym walec dzięki jednostajnej grze wiolonczel i sekcji perkusyjnej (z jednej strony kościoła kotły, z drugiej - wielki bęben) i narastać coraz bardziej, by nagle rozwiać się. Znów zapanował bałagan, jakby po kościele hulały "jęczące dusze" ("ijłułjijułuji" - taką wskazówkę podpatrzyłem w partyturze dyrygenta Dawida Bera).

Jęki wkrótce stały się bardziej konkretne; chórzyści wyśpiewywali, deklamowali, wykrzykiwali pocięty przez Zagajewskiego tekst XIII-wiecznego hymnu (kompozytor nie opuścił ani jednej z 20 zwrotek), zrobił się harmider niczym na bliskowschodnim targu. Ten z kolei wkrótce ustąpił potwornemu sykowi, jakby na chórze kłębiły się tysiące żmij szykujących się do zejścia na dół. Do tego bębny i instrumenty dęte wywołały istne tornado. Ciarki chodziły po plecach, włos jeżył się na głowie. Czy tak brzmiała ścieżka dźwiękowa drogi na wzgórze zwane Czaszką?

I gdy wydawało się, że z tego piekła ponownie wyłoni się ład, wszystko się uspokoiło. Jeszcze flecistka zadmuchała lekko i nieczysto, harfistka poskrobała struny, jeszcze odezwały się nieśmiało inne instrumenty, ale nadziei na ponowne wzmożenie już nie było.

Muzyka umierała smutno i powoli, aż zgasła całkowicie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji