Artykuły

Męcząca uroczystość

Obiecywałem sobie, że nie będę porównywał przedstawienia Grzegorza Jarzyny z filmem Thomasa Vinterberga. Już w trakcie oglądania spektaklu wiedziałem, że nie będzie to łatwe. Nie tylko dlatego, że wersja teatralna jest inna od filmowej i że - dodam od razu - film zrobił na mnie większe wrażenie. Ale także i z tego powodu, że ciekawy scenariusz zamienił się w adaptacji Bo hr. Hansena w słaby dramat. Aby swój osąd uzasadnić, musiałbym przeprowadzić akademicki wywód na temat różnicy między filmem a teatrem - zmiana medium odgrywa tu bowiem zasadniczą rolę. Rację miała w każdym razie Justyna Golińska, która przegląd głosów krytyki po niemieckich premierach Uroczystości opatrzyła uwagą, że spektakle teatralne "pozostają tylko wariantami filmowego oryginału".

Początek wydawał się intrygujący. Reżyser wykreślił pierwszą scenę (słusznie!); zaczyna się od spotkania braci - Christiana i Michaela. Na ułamek sekundy, w uchylonych drzwiach, pojawia się także Helmut - niemal usynowiony współpracownik Helge. Czyli trzej synowie, a w perspektywie finał z motywem obalenia władzy ojca, zburzenia jego wszechwładzy, podkopania imperium. Efektownie wygląda także wejście rodziców: wchodzą różnymi drzwiami, jak na dany znak, w tym samym momencie, równolegle - obcy sobie. To znaczący komentarz do przyszłych scen, w których matka stanie po stronie ojca, przeciwko synowi - nie miłość więc nią kieruje, ale wyrachowanie albo tchórzostwo. Tak wyznaczone linie napięć, zarysy przyszłych sytuacji, układ sił budzą zaciekawienie. Pierwsza rozmowa Christiana z ojcem brzmi bezbłędnie. Siedzą obok siebie na krzesłach, na proscenium, blisko widzów. Reżyser eksponuje ich tak, abyśmy na ich twarzach nie mogli wyśledzić nawet śladu traumatycznej przeszłości. A przecież dotkliwa niewygoda ich przebywania razem na osobności aż bije w oczy - Andrzej Chyra i Jan Peszek dają popis aktorskiej prawdy i powściągliwości.

W opozycji - dodam - do przerysowanej charakterystyczności wielu innych postaci. Aleksandra Konieczna gra hałaśliwe babsko, niegustownie ubrane i źle uczesane. To Mette, żona Michaela. Magdalena Cielecka w roli Pii, pokojówki, bawi się swoim nowym scenicznym wizerunkiem - wcieleniem łagodności, naiwności, czystości. Nerwowym gestem poprawiania okularów i nieśmiałym pochyleniem głowy uwodzi Christiana i widzów. No i wreszcie prawdziwy majstersztyk - Danuta Stenka w roli Helene, siostry Christiana i Michaela. Fryzura, kostium, sposób chodzenia i mówienia zmieniają aktorkę nie do poznania - nerwowa, zbyt głośna, nieco pretensjonalna, niezbyt może inteligentna, ale wrażliwa. Do tego drobiazgi - zdmuchiwania opadającego wciąż na oczy kosmyka, maniakalne pocieranie się dezodorantem, czyszczenie zębów językiem.

Krótko mówiąc - efekt tych scen jest piorunujący. Ale tylko Aleksandrze Koniecznej udaje się osiągnąć wrażenie całkowitej naturalności i oczywistości. Wierzymy w postać, nie musimy podziwiać kunsztu. Rola Pii już natomiast wydaje się nadmiernie rozbudowana, a wziąwszy pod uwagę niemal jeden ton, na jakim jest grana, oraz skąpy dramaturgicznie materiał - efekt jest dość namolny. Pia jest nie tylko młodą kobietą zakochaną w Christianie, ale jego opiekuńczym duchem, aniołem stróżem, wcieleniem dobra i miłości - chodzącą (zbyt często) po scenie alegorią. Drobiazgowo namalowany portret Helene też nie wydał mi się trafny. Charakterystyczność bliska karykaturze obniża status postaci - uwypukla komizm, skupia uwagę na detalach, nie daje wglądu w dramat Helene. Przejście od rodzajowej szarży do histerii nadto obliczone jest na efekt - ma podnosić temperaturę zdarzeń, zamykać mocną emocjonalną kodą ostatnie starcie Christiana z ojcem. Nie wynika z wewnętrznego nurtu roli, lecz z potrzeb dramaturgii spektaklu i woli inscenizatora. Scena czytania listu Lindy - znów majstersztyk. Załamywanie się głosu, nerwowe gesty i geściki, precyzyjnie odmierzane fazy i frazy - ulotniła się jednak prawda zdarzenia, która w życiu przyjęłaby zapewne mniej wycyzelowany kształt.

W filmie temat osobisty splatał się ze społecznym: Helene buntuje się przeciw rodzinie, wywołuje skandale (akceptowane przez rodziców), ale lubi wygodę i czerpie korzyści ze swego pochodzenia i wysokości rodzinnego konta. W spektaklu oglądamy rodzajowy wizerunek tak zwanej postrzelonej, która - choć pyskata - ma duże i czułe serce, nie lubi sprawiać nikomu przykrości i dlatego też cała ta sytuacja tak ją męczy.

Nie aktorkę bym jednak winił, ale reżysera. Te uwagi dotyczą tyleż roli Danuty Stenki, co całego przedstawienia. Widać w nim jak na dłoni wszystkie reżyserskie posunięcia, zadania dawane aktorom, intencje. Gdy potrzebny kontrapunkt - jest kontrapunkt. Gdy należy podnieść napięcie - napięcie rośnie. Nuży przewidywalna doskonałość tego spektaklu. Dzieci wkraczają zwykle do akcji podczas najbardziej napiętych scen. Po pierwszym wyznaniu Christiana bawią się bąkiem. Przy kolejnym - wchodzi dziewczynka w piżamie domagając się od Dziadka, aby poczytał jej bajkę na dobranoc. Nachalny sentymentalizm tych "kontrapunktów" niemal śmieszy. Reżyser zdaje się wyczuwać dramaturgiczne słabości tekstu, pracowicie więc komponuje sceniczną partyturę, wzbogaca intencje, buduje interakcje, mnoży kontrasty. To żmudne konstruowanie - widoczne gołym okiem - męczy i nie pozwala przejąć się istotą zdarzenia. Szybko na przykład orientujemy się, że Babcia sprzyja Christianowi, ale nie ma odwagi okazać mu tego otwarcie - i do końca spektaklu nic już nas w tej mierze nie zaskoczy (każde kolejne współczujące spojrzenie, niby dyskretne, wydaje się natrętne i na pokaz). Trzy scenki reżyser prowadzi symultanicznie, jakby nie ufając ich dramaturgicznej sile: Pia po raz pierwszy uwodzi Christiana, Helene znajduje list Lindy, Michael urządza żonie awanturę, a następnie domaga się szybkiego numerku. Zgrabnie cięte, sprawnie montowane, ale z ich zderzenia nic nie wynika - znowu widać wysiłek ratowania niezbyt nośnej (w teatrze - podkreślam) dramaturgii. W dodatku scena między Michaelem a Mette - w filmie dość drastyczna i nieprzyjemna - tu cieszy widzów rodzajowym komizmem. Pierwszy akt kończy się popisowym, znanym z innych przedstawień Jarzyny, akcentem. Foliową zasłonką porusza tajemniczy wiatr, ze stołu spadają sztućce, tylna ściana jarzy się głębokim odcieniem zieleni. Dom żyje tajemniczym życiem, zdarzenia przekroczyły punkt graniczny, przechodzimy na drugą stronę lustra - zachwycały mnie te pomysły w Iwonie i Magnetyzmie serca, tutaj wydają się wyprzedażą reżyserskich chwytów.

Jarzyna - podobnie jak w Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich - bawi się z aktorami w rodzajową charakterystyczność, łagodzi drastyczności. Wiele z zarzutów, które kiedyś formułowałem pod adresem tamtej inscenizacji, mógłbym powtórzyć teraz. Reżyser i recenzenci podkreślali wówczas, że dramat Frasera należało poprawić. Wylano jednak dziecko z kąpielą: przedstawienie toczyło się gładko, sprawnie i... bezboleśnie. Podobnie i tu. Nie ma jednego momentu, w którym publiczność poczułaby się niewygodnie - nic nas tu nie wytrąca z komfortowej sytuacji widza, nikt nas nie prowokuje. Na scenie gwiazdy w ilości, jakiej zazdrościć mogą Ateneum i Powszechny. Reżyser zna swój fach i nie pozwala nam niestety ani przez chwilę o tym zapomnieć. I tak jak niegdyś Konstanty Puzyna przedstawienie Play Strindberg w Teatrze Współczesnym, tak my dziś spektakl w Rozmaitościach śmiało możemy polecić cioci - oczywiście tej trochę bardziej liberalnej.

Film Vinterberga niektórych zachwycał, innych drażnił. Jednych i drugich tym samym. Manierycznym sposobem filmowania (jakby kamerą wideo; dawało to naturalistyczny efekt "zdarzenia z życia"). Społeczną tendencyjnością (reżyser z ibsenowską pasją atakował fasady życia rodzinnego, społecznego, politycznego), czasem demagogią (służba popiera Christiana w jego walce o prawdę, goście śpiewają rasistowską pieśń jak na Parteitagu). Jakże by się chciało mieć pretensje do Grzegorza Jarzyny o brak umiarkowania, przesadę, demagogię! Nic z tego. Wszystkie te niewygodne miejsca w tekście zostały pracowicie zatuszowane. W filmie Vinterberga zasiada przy stole społeczeństwo - pokazywane przez reżysera z dużą dozą nienawiści i złośliwości. W przedstawieniu Jarzyny natomiast: dziadek, babcia, ciocia, wujkowie. Gdy śpiewają "Dwaj Murzyni na pustyni", nie wypadają sympatycznie, to prawda, ale też niezbyt groźnie i co najważniejsze - sami wydają się zażenowani własnym zachowaniem. Uznałem w końcu, że Jarzynę interesuje coś innego - zapewne mityczny podkład dramatu (obalenie władzy ojca), rodzinna psychodrama, mechanizmy walki o dominację. Nie musi przecież iść tropami Vinterberga. Cóż, kiedy dramat, nawet tak ciągnięty za uszy, nie chce ujawnić drugiego dna - z tej prostej przyczyny, że go nie ma. Tym większe było moje zdziwienie, gdy zajrzawszy do programu natrafiłem na przerażające raporty na temat seksualnego molestowania dzieci. Czyżby reżyser do tego stopnia nie wiedział, o czym robi spektakl? Nasuwały się też, niestety, inne podejrzenia: że to alibi, szantażowanie widzów albo chwyt reklamowy.

Film przedstawia mechanizm prowokacji i prowokuje. Przedstawieniu brakuje pasji, odwagi, ryzyka. Choć ma wiele zalet i mocnych stron. Należy do nich rola Andrzeja Chyry - skupionego, intensywnego w roli Christiana. (Niepotrzebne wydało mi się tylko szczekanie, chodzenie na czworakach, kładzenie sobie serwetki na głowie - można rzeczywiście uznać, że z Christianem jest coś nie tak. Osłabia to - nadwątlony już - konflikt oraz determinację bohatera.) Kolejny atut to scenografia Małgorzaty Szczęśniak. Tandetne panele na podłodze i bocznej ścianie, ciąg identycznych drzwi i okien, w głębi ciemnozielona ściana z białym wzorkiem, stół z wachlarzykami serwetek - wygląda to trochę jak świetlica albo hotelowa restauracja gorszej kategorii. Scenografka nie powściągnęła - i dobrze - ironii i złośliwości.

Druga część przedstawienia trwa nie dłużej niż kwadrans. Rodzina schodzi się na śniadanie - jest już po wszystkim. Rozmowy toczą się lekko, bez przymusu. Czy Christian uwolnił wszystkich od traumy? Czy też mamy uważać, że wydarzenia z nocy szybko zostaną zapomniane, a nienaruszone imperium przejmie Michael? Nic nie zostaje tu jednoznacznie rozstrzygnięte. To kawałek świetnego, bezbłędnie zagranego teatru. Grzegorz Jarzyna sam ustawia sobie poprzeczki, nie powinien więc domagać się pochlebstw.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji