Artykuły

My ze Świętochłowic

"Miłość w Königshütte" w reż. Ingmara Villqista w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Spektakl Ingmara Villqista to pierwsza teatralna opowieść o skomplikowanych powojennych losach Ślązaków. Na Śląsku już rozpętał burzę.

Do tej pory temat śląski w teatrze wyczerpywał "Cholonek" katowickiego Teatru Korez, legendarny spektakl według powieści Janoscha o barwnym życiu przedwojennego Zabrza. Grany od 2004 r. osiągnął na Śląsku kultowy status. Reżyser "Cholonka" Robert Talarczyk po latach postanowił zrobić następny krok i do Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, którego jest dyrektorem, zaprosił Ingmara Villqista, chorzowskiego dramatopisarza i reżysera, aby zaadaptował na scenę swój niezrealizowany scenariusz filmowy "Miłość w Kónigshutte".

To pierwszy w twórczości Villqista tekst tak mocno osadzony w konkretnych realiach, a nie w wyimaginowanej Skandynawii. Jego akcja zaczyna się tuż po wojnie w Königshütte, czyli Królewskiej Hucie (przedwojenna nazwa Chorzowa), czyli tam, gdzie kończy się akcja "Cholonka". To historia doktora Schneidera, młodego chorzowskiego lekarza, który takjak wielu mieszkańców Górnego Śląska został przymusowo wcielony do Wehrmachtu. Podczas walk dostaje się do niewoli i wstępuje do polskiego wojska. Po wojnie wraca do Chorzowa, aby rozpocząć pracę w miejscowym szpitalu, ale śląskie pochodzenie i dramatyczna przeszłość ciążą nad nim jak fatum.

O ile "Cholonek" był plebejską balladą o kulturze i obyczaju Ślązaków, o tyle "Miłość w Königshütte" jest podróżą w świat śląskich tematów tabu, o których mówiło się przez lata tylko w kuchni. Należy do nich kwestia współpracy Ślązaków z nazistami i prześladowania, jakie spotkały za to tysiące mieszkańców Górnego Śląska. Ich symbolem stały się zarządzane przez UB obozy w Łambinowicach i Świętochłowicach, do których oprócz byłych SS-manów trafiali także Górnoślązacy, podejrzani z definicji o kolaborację z Niemcami. Te obozy, zbudowane na bazie dawnych hitlerowskich stalagów i obozów pracy, to czarna karta śląsko-polskiej historii. W strasznych warunkach zmarły w nich z powodu chorób lub zostały zamordowane tysiące osób. Prawda o tym, co działo się za drutami, była latami ukrywana, znali ją tylko byli więźniowie i ich bliscy. Dopiero w ostatnich latach dzięki m.in. historykom z Instytutu Pamięci Narodowej wiemy więcej.

Dupowatość przezwyciężona

Villqist swoim spektaklem trafia w sam środek gorącej debaty o śląskiej tożsamości, podgrzanej jeszcze ostatnimi wynikami spisu powszechnego, w którym ponad 400 tys. osób zadeklarowało narodowość śląską, a drugie ryle - śląską i polską. Nowość polega tu na przesunięciu dyskusji z płaszczyzny obyczajowości i folkloru na płaszczyznę dramatycznych wyborów, jakich musieli dokonywać Ślązacy w XX w. Ich symbolem jest główny bohater, który musi nieustannie lawirować pomiędzy sowieckim majorem, polskimi ubowcami a emisariuszami Werwolfu, nazistowskiej organizacji podziemnej mającej siać dywersję na ziemiach utraconych przez Wehrmacht.

Wszyscy wymagają od niego lojalności. Pytany o pochodzenie, odpowiada jednak tak jak wielu współczesnych mieszkańców Górnego Śląska: jestem Polakiem, Ślązakiem.

Aktor Artur Święs pokazał w postaci Schneidera charakterystyczny rys śląskiej tożsamości: słynną "dupowatość", o której pisał kiedyś prześmiewczo Kazimierz Kutz jako o efekcie kilkusetletniej podległości Ślązaków. Lekarz jest uległy wobec wszystkich: żony, ordynatora, majora Kiereńskiego, to oni decydują o tym, kim jest i co robi. Ale ten zamknięty w sobie, bierny człowiek, którego jedynym celem jest przetrwać, w pewnym momencie zdobywa się na heroizm: kiedy w obozie w Świętochłowicach zobaczy zmasakrowaną przez ubowców dziewczynę, odrzuci strach i ryzykując wszystko, będzie próbował ją uratować.

Siłą spektaklu Villqista jest podważanie stereotypów, nie tylko śląskich. Sowiecki major nie jest kanalią, jak się przyjęło u nas przedstawiać oficerów Armii Czerwonej, ale miłośnikiem opery. Grający go Tomasz Lorek nuci operowe szlagiery, co nie odbiera mu jednak ponurej siły. Zastępca komendanta obozu w Świętochłowicach kapitan Zalewski (Kuba Abrahamowicz) nie jest patologicznym sadystą, jak ubecy z przedstawień telewizyjnej Sceny Faktu. Villqist pokazuje motywy jego okrucieństwa: w jednej ze scen oficer demonstruje numer na przedramieniu. Świętochłowice to jego zemsta za Oświęcim i Majdanek.

Najciekawsza jest postać Marzeny, polskiej nauczycielki, która wychodzi za lekarza. Grająca ją Anna Guzik buduje skomplikowany portret wyobcowanej kobiety z małego miasteczka, rzuconej w obce otoczenie i walczącej o własną tożsamość. Osamotniona, niekochana, nienawidząca śląskiej gwary i dusznej atmosfery przemysłowego miasta Polka jest na skraju załamania. W porażającej scenie lekcji języka polskiego każe uczniowi czytać inwokację z "Pana Tadeusza", a kiedy ten duka ze śląskim akcentem, bije go linijką, aż poprawnie wymówi: "Litwo, ojczyzno moja".

Teatralna dywersja?

Jest to spektakl bolesny, niełatwy, gorący. Chwilami przesłodzony, jak w finałowym obrazie śląskiego raju na ogródkach działkowych, w którym bohaterowie po latach gromadzą się pod figurą św. Barbary. Nawet jednak z przerysowaniami i chropowatościami jest wydarzeniem. "Miłość w Königshütte" to obok "Naszej klasy" Tadeusza Słobodzianka najważniejszy w polskim teatrze glos w sprawie nieopłakanych ofiar i niezabliźnionych ran. Czy przyniesie podobne oczyszczenie jak sztuka o Jedwabnem?

Na razie spektakl wywołał gwałtowne reakcje. Wychodzący na Śląsku "Dziennik Zachodni" po premierze zarzucił Villqistowi "mieszanie sztuki z polityką". Poszło o finał, w którym aktorzy nakładają opaski w żółto-niebieskich górnośląskich barwach. Recenzentka Henryka Wach-Malicka zasugerowała, że był to gest pod konkretne zamówienie, a obecni na premierze działacze Ruchu Autonomii Śląska zorganizowali owację na stojąco.

Pomijając absurd oskarżeń o konspirację z RAŚ-em (żadnej klaki nie było, wstało kilka osób, ale z własnej woli), każdy spektakl podejmujący podobną tematykę wkracza w pole polityki, bowiem kwestia tożsamości narodowej jest w Polsce kluczowa. Odebrać teatrowi prawo do zabrania głosu w tej sprawie równałoby się cenzurze. Sztuka Villqista ma jednak tę właściwość, że przekracza polityczne i partyjne podziały. Teatr staje tu po stronie słabszych, i to właśnie zademonstrowali aktorzy z Bielska-Białej, nakładając żółto-niebieskie opaski. Gdybym miał taką opaskę, nałożyłbym ją także. Wszyscy jesteśmy Ślązakami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji