Premiery na scenie "Nowego"
GAŁCZYŃSKIEMU pewno by się to podobało. Takie absurdalne sąsiedztwo. Bez mała pomysł Teatrzyku "Zielona Gęś". Polska groteska z 1950 roku oraz dramat elżbietański. Młody Gałczyński, jeszcze student warszawskiej anglistyki, wsławił się przecież równie nieprawdopodobną historią, gdy wygłosił referat o poecie szkockim M. G. Cheatsie. Wszystko tam było. Dokładne przepisy, wnikliwe analizy, tyle że sam Cheats okazał się postacią zmyśloną przez referenta. Dlatego sądzę, że mistrz drwiny i paradoksu, twórca "Porfiriona Osiełka" znalazłby w tym zestawieniu niejeden smak. Ale biję się w piersi. Sąsiedztwo jest przypadkowe i stanowi po prostu sumę 2 przedstawień na scenie Teatru Nowego. Spektakl pierwszy - "Babcia i wnuczek" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i spektakl drugi - "Edward II" Christophera Marlowe'a.
A więc zaczynam wedle porządku oglądanych przeze mnie inscenizacji.
"Babcia i wnuczek". Rzecz powstała w leśniczówce Pranie latem 1950 r. Gałczyński miał już za sobą rozmaite teatralne próby. Ba, nawet dwa miesiące 1925 r. spędził w Reducie. Interesował się warsztatem aktorskim. Zresztą sam znakomicie recytował, co szczęśliwie utrwaliły nagrania. Już w 20-leciu podejmował współpracę z radiem (m. in. głośne słuchowisko "Mężczyzna w damskim kapeluszu"). Odnosił znaczne sukcesy jako autor tekstów estradowych. Pisał np. dla Ordonówny, Dymszy, Olszy. Natomiast w sferze projektów zostały libretta operowe. Ukończył tylko nową wersję "Orfeusza w piekle". Nie doczekały się realizacji scenariusze filmowe. Tak rysują się okolice dramatopisarstwa.
Natomiast o sztukach przedwojennych są skąpe wiadomości. Trzy maszynopisy zaginęły podczas powstania warszawskiego. Żadnych wystawień nie było. Lecz już w 1946 r. na łamach "Przekroju" pojawia się teatrzyk "Zielona Gęś". Lektura tych miniatur komediowych jest chyba najlepszym przewodnikiem, wedle którego winno się czytać pozostałe groteski.
Żart "Zielonej Gęsi" dotyczy rozmaitych konwencji. Zjawiają się tam ponurzy frustraci, nabzdyczone snoby, słodkie idiotki, drobnomieszczańskie babsztyle. Słychać różne tramtadracje. Gałczyński nie unika aktualności. Przeciwnie, nawiązuje do życia codziennego. Kiedy zaś wprowadza wyraźny moralizatorski ton, chwilę później zaskakuje jawnym nonsensem. Maskarada, gra w absurd okazuje się grą o nasze współczesne serio. Fakt, że "Babcia i wnuczek" mieści się w poetyce "Zielonej Gęsi", znakomicie wykorzystał przed laty krakowski lalkowy teatr Groteska. Lecz z żartów tej sztuki niejeden przybladł. Jak więc dziś brzmi opowieść o koszmarnej babuni, która cudom wierzyć chciała? Reżyser Ryszard Major opatrzył utwór lirycznym komentarzem samego Gałczyńskiego. Dobrym pomysłem są wprowadzające sztukę "Pytania i odpowiedzi - Przechodniu zapnij guzik". Trzeba powiedzieć, że cały zespół dba o rytm słowa i rytm zabawy. Urody dodaje spektaklowi scenografia Jana Banuchy, dostosowana do wymogów sceny kameralnej oraz piosenki (opracowanie muzyczne - Tomasz Bajerski) - ładnie aktorsko prezentowane przez Mirosławę Nyckowską i Jerzego Bończaka. Wojciech Pokora w roli Płci udowadnia, że nic, co śmieszne, nie jest mu obce. Ale, proszę Państwa, bezsprzeczną królową wieczoru zostaje Irena Kwiatkowska. Wspaniała w każdym geście i przekazie kwestii. Aktorka trafia bezbłędnie w ton satyry ośmieszającej zjawisko, a nie tylko w jakąś konkretną przypadłość. Jest więc wprost z klimatu "Zielonej Gęsi", choć nie chroni jej przecież marionetka. Szczególnej uwadze polecam finał - ogęsianie Babci, kiedy to Kwiatkowska zwalnia tempo, aby nadać obrazowi wymiar bez mała surrealistyczny. Zresztą tę scenę radziłabym dokładnie obejrzeć wszystkim młodym adeptom sztuki aktorskiej, którzy twierdzą, że mają luz i czują zgrywę.
Teraz zostawiając śmiech proponuję Państwu kolejną premierę w Nowym. "Edward II". Juliusz Kydryński zaliczył Marlowe'a do kręgu "poetów przeklętych" epoki elżbietańskiej. Istotnie, choć sporo materiałów biograficznych przepadło, ale te gromadzone przez badaczy dane służą wizerunkowi artysty niepokornego. Niepokora miała często wymiar buntu, nawet bluźnierstwa. Ścigano go za ateizm, co w XVI-wiecznej Anglii oznaczało nonkonformizm, traktowany jako zdrada stanu. Tak więc Christopher Marlowe, syn szewca z Canterbury, który ukończył Benet College w Cambridge, zyskał sobie miano niebezpiecznego myśliciela. "Życie Marlowe'a jest równie mało znane, jak okoliczności jego śmierci (...) został zasztyletowany w tawernie w Deptford pod koniec dnia spędzonego z trzema mężczyznami bardzo podejrzanej reputacji". Do tej opinii wyrażonej w podręczniku uniwersyteckim G. Sampsona należy dodać, iż wśród oskarżeń pod adresem twórcy znalazły się również opinie, że prowadził działalność... królewskiego szpiega.
W "Edwardzie II" nie ma postaci pozytywnych. Co najwyżej zdarzają się jednostki słabsze. Takie więc rozterki dostrzeżemy u królewskiego brata i królewskiego syna. Wątpliwości przeżywa nawet strażnik więzienny. Ale zasadniczo wszyscy mogą sprzedać wszystkich. Ktoś już dawno powiedział, że bez "Edwarda II" nie byłoby "Ryszarda III". Lecz Marlowe w swoim opisywaniu historii nie starał się dotrzeć do jej mechanizmów. Widział tam przede wszystkim człowiecze ja - bezwzględne i okrutne. W tym też kierunku zmierza inscenizacja Macieja Prusa. Pusta przestrzeń. Są tylko kotary i gra świateł. Uproszczone kostiumy (scenografia Marcin Jarnuszkiewicz). Służąca melodii słów i rytmowi tragedii muzyka Andrzeja Kurylewicza. Z rozmysłem i ogromną warsztatową dyscypliną została zbudowana tytułowa postać. Roman Wilhelmi pokazuje bohatera i uwikłanego, i wikłającego się w zasadzki władzy. Nie ma w tym emfazy, zbędnej gestykulacji.
JEST ekspresja słowa (interesujący przekład J. S. Sity) służącego spowiedzi. Aktor precyzyjnie wyodrębnia akcenty zmęczenia, masochizmu. Okrucieństwa wobec świata i siebie. Rola prowadzona konsekwentnie i wielka szkoda, że nie zawsze znajdująca oparcie w rozplanowaniu innych aktorskich działań. Na przykład nie wykorzystała wszystkich barw postaci niekochanej Izabelli Stanisława Celińska. Zaś diabolizujący Krzysztof Luft został ustawiony jakby na przekór ascetycznemu porządkowi przedstawienia. Natomiast trzeba przyznać, że wyraziście brzmią kwestie Mortimera (Marek Obertyn). Widoczna jest też inność królewskiego brata (Janusz Bukowski).
Christopher Marlowe nie zwykł oszczędzać świata, który pokazywał. Nie chciał widzieć też granic okrucieństwa. Spektakl Macieja Prusa prowokuje nas do podjęcia tak ważkiego sporu.