Zapasiewicz gra Łunina
Na pewno nie jest, jak chciał autor starcem. To jeszcze mężczyzna w sile wieku, choć siwy i sześćdziesięcioletni. Patrząc nań łatwo uwierzyć, że "jedną ręką podnosi dziewięć pudów" a służba więzienna boi się jego gniewu. Ale wrażenie to wywołuje nie tylko przecież mocna i krępa, ociężała sylwetka co przede wszystkim - bijąca z niej energia. Bijąca jakby na przekór znużeniu katorgą, wyniszczeniu i chorobie oraz świadomości bliskiej śmierci.
Ona też sprawia, że Łunin w interpretacji Zbigniewa Zapasiewicza jest rzeczywiście człowiekiem niezłomnym, który nie poddał się losowi. A w tej niezłomności i mocy charakteru - bardzo prawdziwym, jako że nie wolnym od chwil zwątpienia i załamania. W niczym zresztą nie osłabiają one ani siły, ani też wiary -godności postaci, lecz nadają jej ludzki wymiar.
Podobną funkcję w tej roli pełni ironia. Zapasiewicz czyni z niej znak absolutnej świadomości ludzi oraz sytuacji, jaką ma bohater, a zarazem - swoisty oręż, środek samoobrony. Częściej chodzi tu o obronę przed własnymi myślami, wizjami i wątpliwościami, o zbudowanie wobec nich racjonalnego dystansu, niż o obronę przed ludźmi. Łunin daleko ich przerasta - inteligencją, umysłem, odwagą i uczciwością, a nade wszystko bezkompromisowością oraz autentyczną pasją dochodzenia prawdy o sobie samym i innych. W jego przedśmiertnym pasowaniu się z własnym życiem z pozycji pryncypiów a nie strachu przed nieuniknionym końcem - są rysy wielkości.
Tę wielkość i tragizm postaci osiąga Zapasiewicz bez jakichkolwiek gestów czy zachowań patetycznych, a poprzez zaakcentowanie w roli tego wszystkiego, co świadczy o odwadze, woli i myśli bohatera. Mottem działań jego Łunina w przedśmiertnej psychodramie - która na scenie Teatru Dramatycznego przekształciła się w półtoragodzinny seans bez przerwy - można by uczynić dewizę "cogito ergo sum". W najlepszym słowa znaczeniu jest to rola rezonerska, a waga słów wysuwa się w niej na plan pierwszy.
I co tu kryć - właśnie rola Zapasiewicza wydaje się w przedstawieniu, które przygotował Piotr Cieślak, najbardziej godna uwagi i interesująca. Nie tylko jednak dlatego, że już w sztuce Radzińskiego Łunin jest główną osobą i ośrodkiem akcji,
zaś Zbigniew Zapasiewicz to aktor wybitny... Są też inne powody, dla których tę staranną i solenną realizację odbiera się niczym kameralny monodram, choć przygotowana została w kilkunastoosobowej obsadzie, w wieloplanowej dekoracji i z efektami inscenizacyjnymi. Rzecz przede wszystkim w tym, że tekst Radzińskiego niezupełnie sprawdził się w tej właśnie przestrzeni teatralnej - na dużej scenie, w oddaleniu od widza, w kilku planach akcji. Jego siła bowiem - w moim przekonaniu - leży głównie w specyficznej intymności, w możliwości bardzo kameralnego kontaktu widza z bohaterem.
Tymczasem w Teatrze Dramatycznym zaproponowano nam dokładną odwrotność. W mrokach wysłanej czarną materią sceny, w rozbudowanej przestrzeni rozpłynęły się i sprawy, i ludzie. Cały najgłębszy plan akcji - schody, na których pojawiają się kolejne "mundury", czyli postaci nierealne - ginął chwilami całkowicie z powodu słabej słyszalności kwestii aktorów. A częściej jeszcze ten plan rozbija skutecznie to wszystko, co w przedstawieniu najciekawsze. A mianowicie - intensywną akcję psychiczną, jaką śledzimy poprzez działania głównego bohatera. Trzeba wyjaśnić, że o ile jego spięcia z własnymi myślami są tutaj pełne wyrazu i prawdy, o tyle spięcia ze zjawami - marami pamięci, wyobraźni, są najczęściej bezbarwne i statyczne. Przy czym trudno zaakceptować niektóre decyzje obsadowe, a zwłaszcza - Wojciecha Pokorę w podwójnej roli Cara i Wielkiego Księcia Konstantego. Wprawdzie obie postaci są zróżnicowane - głosem, sposobem mówienia i poruszania się, ale zabrakło im wyrazistości oraz siły. Nie sposób dać wiarę, by mogły być przeciwnikami, których Łunin chce obalić, a zarazem... docenia. W związku z tym, odniesienia ważne dla tytułowej postaci a osadzone w historycznych realiach bardzo się osłabiły. Cała zaś, już w tekście mocno zewnętrzna w gruncie rzeczy paralela z Diderotowskim Kubusiem Fatalistą nic po prostu nie znaczy.
Aktorom grającym postaci planu wizyjnego nie pomogły też banalne rozwiązania reżyserskie, czego dowodem są sceny z Kobietą (Małgorzata Niemirska). O wiele bardziej udany okazał się ostatecznie realny plan akcji toczący się w więzieniu. Co najmniej jedną rolę trzeba tu wspomnieć, zaś epizody - Marka Obertyna (Pisarz), Jolanty Fijałkowskiej (Maria) - uznać za udane. Andrzej Blumenfeld jako Grigoriew zadebiutował z powodzeniem na warszawskiej scenie po opuszczeniu gdańskiego T. Wybrzeże. Aktor zrezygnował z tych sugestii autora, które postać oficera ujmowały w ironicznym, krzywym zwierciadle nadając mu rysy "fircyka". Pokazał go natomiast jako człowieka, który walką wewnętrzną okupuje wierność obowiązkom z jednej strony, a z drugiej - moralnym, odwiecznym nakazom miłosierdzia oraz współczucia. Sceny pomiędzy Grigoriewem i Łuninem wniosły do przedstawienia ton bardzo ludzkiego i dramatycznego rozdarcia, który połączył ich obu ponad wszelkimi barierami i mechanizmami władzy.
Mówi się o niej w tym spektaklu często, lecz z przejmującą siłą tylko w monologach Łunina. W sumie jednak, w takim a nie innym kształcie scenicznym, nie są to diagnozy ani specjalnie ostre, ani też ważne. Jak całe to przedstawienie - o starannej narracji, nużącym bardzo bo pozbawionym wyrazistych puent rytmie - w którym obok tonów głębokich niemało jest akordów zgoła banalnych i fałszywych.