Warszawskie premiery (fragm.)
A jednak coś się ruszyło. Najważniejszym wydarzeniem wydaje mi się premiera sztuki Edwarda Radzińskiego o Łuninie, zrealizowana przez Piotra Cieślaka na scenie Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy. Pisała już o niej na łamach "Życia Literackiego" Maria Woś w związku z premierą wrocławską. W Warszawie utwór nabrał pełnej wymowy nie tylko dzięki inteligentnej reżyserii, lecz przede wszystkim dzięki znakomitej grze Zbigniewa Zapasiewicza, wysuwającego się obecnie zdecydowanie na czoło aktorstwa polskiego. Piotr Cieślak dał przedstawienie bardzo skromne, unikające efektów, prawie ascetyczne. Pusta scena, niewielka ilość rekwizytów, dwa plany pozwalające ukazać tło wydarzeń i ich sedno. I wszystkie światła skoncentrowane na postaci bohatera. Jest to spektakl maksymalnie skupiony, pogłębiony, zstępujący w głąb problemów odważnego człowieka. Apologia bohaterstwa ducha, niezłomności charakteru, które manifestują się nie na polach bitew (dowody takiego bohaterstwa dał Łunin w młodości), lecz w najstraszniejszym carskim wiezieniu w Akatuju, gdzie Łunin nie zaprzestał do końca życia walki o wolność i godność człowieka.
Przedstawienie jest właściwie monodramem. Zbigniew Zapasiewicz opowiada w ciągu godzin poprzedzających śmierć Łunina historię jego życia, przywołuje wspomnienia młodości, szuka sensu egzystencji dla siebie i przyszłych pokoleń, do których kiedyś dotrze jego myśl i jego słowo. Jest to opowieść wstrząsająca, niestety wciąż żywa i aktualna. Przed kilku laty wyszła w polskim przekładzie książka Natana Ejdelmana o Łuninie, która wzbudziła u nas wielkie zainteresowanie i duży oddźwięk. Ze sceny brzmi jej sens jeszcze donośniej. W ciągu 100 minut przedstawienia (granego bez przerwy) jesteśmy pod ogromnym wrażeniem tragedii wspaniałego człowieka, nie możemy oderwać oczu od postaci, jaką kreuje Zapasiewicz i od myśli, jakie niesie dramat. Jest w Łuninie, takim jak interpretuje go Zapasiewicz, coś z bohatera naszego dramatu romantycznego, coś z Gustawa-Konrada i jest w tym przedstawieniu romantyczna nuta bliska polskim tradycjom literackim i teatralnym.
Poziom aktorski spektaklu nierówny. Dobrego partnera znajduje Zapasiewicz w osobie młodego aktora Andrzeja Blumenfelda, który gra bardzo wyraziście, choć bez przejaskrawienia, postać porucznika Grigoriewa. Jest to kat, którego dręczą wyrzuty sumienia, służbista wykonujący okrutne rozkazy, lecz pragnący pogodzić je ze swą wiarą i na swój sposób pojmowaną uczciwością. Postać jakby z Dostojewskiego, bardzo rosyjska, niełatwa do interpretacji. Wątpliwości wzbudza natomiast postać Monarchy w wykonaniu Wojciecha Pokory. Ten bardzo utalentowany aktor charakterystyczny nie potrafił przekonać nas o sile i okrucieństwie cara Mikołaja, ani o brutalności Wielkiego Księcia Konstantego (gra zgodnie z założeniem autora obydwie role). Nie był partnerem dla Zbigniewa Zapasiewicza, z którym rozgrywa kilka bardzo ważnych scen. Zawiodła też Małgorzata Niemirska. Miała być ową piękną Polką, w której kochał się bez pamięci i wzdychał przez całe życie Łunin, uosobieniem kobiecości i jej wszystkich uroków. Na scenie zaś oglądamy tylko słaby odblask tego, o czym mówi się w sztuce.