Odkryć sens milczenia
Trzeba milczeć albo mówić rzeczy lepsze od milczenia
Pitagoras
W filmie "Dym", który można teraz oglądać w kinach, właściciel sklepiku tytoniowego, grany przez Harveya Keitela, poświęca się jednemu zajęciu. Od Od wielu lat, codziennie o tej samej godzinie wychodzi przed trafikę i fotografuje to, co z tego miejsca widać. Na pozór zdjęcia nie wyróżniają się niczym szczególnym; rejestrują zwyczajne życie miasta. Ale im dłużej się je ogląda, tym wyraźniej widać ich niezwykłość. Statyczne fotografie utrwalają rytm zmiennej rzeczywistości, mijanie czasu, układając się w historię jednego miejsca. Ta zaklęta w obrazie historia milczy. Składa się ona z wielu mniejszych opowiadanek, niezależnych od siebie i przebiegających równolegle. Bo każdy przechodzień, objęty akurat przez obiektyw aparatu, jest z innej historii, która właśnie się toczy. Podobnie Peter {#au#716} Handke{/#} wpadł na pomysł napisania "Godziny, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem", obserwując pewien punkt miasta - tętniący życiem plac. Przemierzający go przypadkowi przechodnie przyciągali jego wzrok. Pojawiali się w polu widzenia pisarza, żeby za chwilę zniknąć gdzieś w zaułku, z którego właśnie wyłaniali się inni. Autor był świadkiem niezliczonych zdarzeń. Przypatrywał się coraz to nowym sytuacjom; jedna błyskawicznie ustępowała miejsca następnej. Widział więc przesuwające się jak w kalejdoskopie obrazy. Niektóre z nich postanowił utrwalić w tej sztuce.
Ale czasem jego myśli odrywały się od konkretnego miejsca i zaczynały wędrować w nieprzewidzianych kierunkach. I to znalazło odwzorowanie w "Godzinie..." Bowiem w tym teatrze codzienności między zwykłymi przechodniami przemykają też postaci biblijne, bajkowe, bohaterowie filmów, dramatów, oper. Mojżesz niesie tablice z dziesięcioma przykazaniami, Abraham prowadzi na rzeź Izaaka, Eneasz dźwiga na ramionach starego ojca. Placu nie omijają Tarzan i Charlie Chaplin. Nie omieszkał tu zajrzeć Papageno i Peer Gynt, który kroczy obierając cebulę. Ta galeria osób o bardzo różnych rodowodach sprawia, że poruszamy się w istnym labiryncie czasu. Na dodatek niepostrzeżenie zmieniają się jeszcze pory dnia i roku. Czas kultury krzyżuje się więc z czasem natury, czas, który ma strukturę linearną, spotyka się z czasem powracającym w swoich cyklach. Nie obowiązuje tu zatem czas jednolity, absolutny.
Handke nazwał "Godzinę..." "sztuką milczącą". Ze sceny nie pada bowiem ani jedno słowo. Tym samym autor deklaruje niewiarę w siłę języka. Zdaje się twierdzić, że słowa straciły moc wyrażania. Świata nie można opisać, ogarnąć jako całości. Dlatego jego sztuka jest zbiorem gorączkowo spisywanych impresji, mozaiką ulotnych motywów, będąc w efekcie zaledwie namiastką, cieniem rzeczywistości.
Nie od dziś Handke głosi nieufność wobec języka. Wystarczy wspomnieć Kaspara, chyba najczęściej grany jego dramat. Bohaterem jest tu człowiek bez oblicza. Prototypem tej postaci był Kaspar Hauser. Słowa wydobywające się z zawieszonych na scenie głośników przenikają w jego umysł. Bohater stopniowo wyzwala się ze swojej nieokreśloności, ale nie ma tu mowy o autentycznym kształtowaniu jednostki. W wyniku "tresury przez język" Kaspar staje się jedynie bezwolną marionetką. Innym przykładem mającym świadczyć o bezsilności języka jest sztuka "Terminator" ("Das Mundel will Vormund sein") notabene także bez słów. Na scenie są dwie osoby, które wykonują serię czynności, ani razu się do siebie nie odzywając. Zdaniem Grzegorza Sinko Handke dowodzi w ten sposób, że "język nie jest zdolny do objęcia stosunku dwojga ludzi, bowiem stosunek ten nigdy nie jest jednoznaczny". W "Godzinie..." Handke podejmuje jednak próbę odzyskania autentycznego znaczenia słów. Odbywa się to przy udziale wyobraźni widzów. Pokazywane na scenie migawki mogą bowiem, dzięki ich skojarzeniom, rozwinąć się w wiele możliwych opowieści. Zbigniew Brzoza wybiera tylko niektóre epizody z tekstu, co uzasadnione, bo "Godzina..." jest rodzajem dzieła otwartego. Nie ujmuje jednak nic z jego sensu, zachowując wszystkie przewijające się tu wątki. Każe natomiast najbardziej intrygującym postaciom nieustannie wracać na plac. Tak, że wyrwane z kontekstu sytuacje prowokują publiczność do tworzenia rozmaitych dalszych ciągów. Pod wpływem inwencji zebranego audytorium utwór rozrasta się niczym Borgesowski "ogród o rozwidlających się ścieżkach".
Sztuka ta przywodzi zatem na myśl negatyw. Proces jego "wywoływania" odbywa się w teatrze, bo dopiero tutaj może on osiągnąć swój ostateczny kształt. Reżyser biorący na warsztat ten tekst, ma do pokonania nie lada przeszkodę. Jego zadanie polega bowiem na uwolnieniu słowa zamkniętego w niemym obrazie. Publiczność powinna bowiem - jak napisała Gitta Honegger (Dialog 9/1994) -zobaczyć słowa. Żeby to osiągnąć, należy - jak mi się zdaje - usłyszeć ten utwór. Zanikł już zupełnie, tak kiedyś rozpowszechniony, nawyk głośnego czytania tekstów. Bo tylko w ten sposób można wydobyć rytm każdego zdania, usłyszeć ukrytą w nim melodię. Tymczasem w spektaklu zagłusza ją, gadatliwa i chwilami niekonieczna, muzyka Pawła Mykietyna. Zbyt często jest głównym bohaterem zdarzeń, a powinna raczej stanowić ich tło, dyskretnie podkreślać nastrój. Czytając "milczącą sztukę" Handkego zastanawiałam się też, czy jest możliwe, żeby rozgrywała się w ciszy, którą wypełniałaby jedynie muzyka teatralnych obrazów. Przedstawienie nie przywraca jednak słowom ich utraconego sensu. Reżyser zdaje się ostatecznie twierdzić, że jest to nieosiągalne. Tworzy efektowne widowisko, choć w tej materii tekst pozwala na znacznie więcej. Brzoza wprowadza zaskakujące zmiany nastroju. Fragmenty przeniknięte poezją w zderzeniu z dowcipnymi sytuacjami czy gagami tracą swój charakter. Świat fantastyczny wdziera się do świata rzeczywistego, codzienność miesza się z okruchami mitu. Ale po serii bawiących oko obrazków następuje scena, w której pojawia się niemy mówca. Nazywam tak tę postać przez analogię z głuchoniemym Mówcą występującym w "Krzesłach" Ionesco, bo obaj nie są w stanie wydobyć z siebie głosu. Zgodnie ze wskazówkami Handkego, jest to człowiek "bardzo wiekowy". Można więc domniemywać, że to ktoś wychowany w kulturze słowa, komu zostaje odebrany najbliższy mu, naturalny środek wyrazu. W zamyśle autora starzec początkowo radzi sobie z tą przeszkodą - "pulsującymi nozdrzami, uniesionymi brwiami, a od czasu do czasu wręcz kołysaniem bioder kreśli tok swego przemówienia". Dopiero po chwili "zatraca wyraz, pozwala się oglądać w tym stanie". Mówca w spektaklu Brzozy otoczony przez grupkę przechodniów, którzy nagle zatrzymali się i zastygli w tej pozie, uderza kamieniem o kamień usiłując niejako zmusić je do mówienia. Z góry wiadomo, że podejmuje daremny trud. Usiłuje więc sam coś powiedzieć. Ale tylko bezradnie otwiera usta, wydobywając z siebie bezdźwięczne zdania.
Finał spektaklu też jest inny niż u Handkego. W "Godzinie..." Pierwszy, potem Drugi Widz przekraczają rampę sceniczną i próbują wmieszać się w tłum -bezskutecznie. Trzeciemu Widzowi, który ma ponoć uosabiać autora, nareszcie się to udaje. Brzoza rezygnuje z tego epizodu. W zamian za to wprowadza postać. Głupka dźwigającego na plecach model, będący miniaturą placu. Ta scena powraca u Handkego trzykrotnie, za każdym razem w nieco zmienionej formie. Ale na pomniejszonym pustym placu - czego nie ma w tekście - reżyser umieszcza dodatkowo proporcjonalnej wielkości figurkę Głupka. Postać ta w przedstawieniu nabiera innego charakteru. Nie sposób jej dalej tak nazywać. Przypomina raczej strażnika placu, mistrza ceremonii, cichego bohatera zdarzeń, a być może jest alter ego samego pisarza. Bo to on jest właściwym sprawcą teatralnych zdarzeń. A teraz, kiedy widowisko dobiegło końca, opuszcza zatopiony w ciszy plac, zabierając swój opustoszały teatrzyk. Ale to tylko jedna z możliwych, najprostsza interpretacja. W przedstawieniu Brzozy, tak jak w sztuce Handkego, wiele jest miejsc niedookreślonych - na przykład zakończenie. I chyba nie trzeba dopowiadać ich na siłę. "Co ujrzałeś, tego nie zdradzaj; pozostań wewnątrz obrazu" - mówi wymyślona przez autora wyrocznia w Dodonie, której słowa są mottem utworu. Spektakl w warszawskim Teatrze Studio mimo niedostatków jest ważny. Dobrze, że doczekaliśmy się w końcu polskiej premiery "Godziny..." w teatrze repertuarowym. Przypomnę, że "Dialog" drukował tę sztukę we wrześniu 1994 roku. Wydawało się, że reżyserzy sięgną po nią natychmiast. Nieczęsto spotyka się bowiem w obszarze dzisiejszej dramaturgii, zwłaszcza rodzimej, konstatacje natury ogólnej, i to ujęte w tak widowiskową formę. Sztuka Handkego mówiąca o kryzysie współczesnego języka przynosi zarazem rozważania na temat granic ludzkiego poznania.