Artykuły

Wizyta w Gnieźnie

Budynki teatralne mniejszych miast promieniują swoistą atmosferą włóczęgi i przygody. Aktorzy wczoraj wrócili z tury objazdowej, zaś jutro czy pojutrze rozpoczną nowe peregrynacje. Dla obsługi miasta macierzystego wystarczą dwa, najwyżej trzy dni w tygodniu, są to jednak dni szczególnej wagi; ważna jest atmosfera, jaka panuje w bazie teatru wokół jego pracy i wysiłków.

Teatr im. Fredry nie od dziś ma kłopoty ze swą siedzibą, nie od dziś słyszy się tutaj utyskiwania na obojętność i lekceważenie najpoważniejszej kulturalnej placówki powiatu ze strony społeczeństwa gnieźnieńskiego, ostatnio wszakże żale i wyrzuty osiągnęły stan niebezpiecznego stężenia.

Kłopoty zaczynają się oczywiście od problemów frekwencyjnych. Gniezno zaledwie w 40 procentach wykorzystuje widownię swego teatru; a ilość miejsc zajętych zniżkuje. W 1957 r. przedstawienia oglądało w mieście 38 000 widzów, w roku zeszłym - zaledwie 24 000, co znaczy, iż w niektóre soboty i niedziele trzeba było wyjeżdżać ze spektaklami w teren. Liczba 17 procent ogólnej ilości przedstawień w siedzibie teatru jest zbyt niska w porównaniu z innymi teatralnymi miastami naszej prowincji; nie usprawiedliwia jej także wielkość Gniezna (ok. 40 000 mieszkańców).

Wydaje się, że można wskazać kilka zazębiających się przyczyn tego niepożądanego stanu rzeczy.

Ruchliwa scena gnieźnieńska przeżywa od szeregu miesięcy ujemne skutki odwrócenia kierunku w polityce repertuarowej ostatniego dwulecia. Czas ten pokrywa się z okresem dyrekcji i kierownictwa artystycznego Eugeniusza Aniszczenki. Końcowym akcentem poprzedniej fazy rozwoju tej sceny był "Żołnierz królowej Madagaskaru". Nad nowym etapem piętno wycisnął Ibsen (Nora) i zestaw fragmentów z Wyspiańskiego - jedyny w swoim czasie wkład Wielkopolski do imprez rocznicowych.

Dawka wielkiego teatru okazała się jednak zbyt silna dla zdolności trawiennych gnieźnieńskiego widza, osobnika o słabszej zresztą konstytucji niż w wielu miejscowościach teatralnego objazdu, gdzie - jak to np. miało miejsce w Koninie - montaż fragmentów dramatycznych Wyspiańskiego przyjęto z entuzjazmem.

Na sytuacji Teatru im. Fredry zaważyła, szczególnie dotkliwie w ostatnich miesiącach, konkurencja zespołów teatralnych "Estrady" poznańskiej oraz innych imprez podobnego autoramentu. Zespoły te korzystają z ulg i przywilejów, stawiających je w bardzo korzystnej pozycji w stosunku do sceny dramatycznej. "Estradę" obowiązuje znacznie niższy limit średniego wpływu z przedstawienia, może zatem sprzedawać na pniu swe przedstawienia na dogodniejszych warunkach. Z drugiej strony przedsiębiorstwo posiada możliwość wypłacania niewykwalifikowanym wykonawcom wyższego wynagrodzenia niż stawki teatralnych uposażeń dla aktorów z pełnymi uprawnieniami, a więc po szkole dramatycznej; te ostatnie nie mogą przekroczyć 1100 zł miesięcznie.

Konkurencja: teatry dramatyczne - PPIE "Estrada" itp. inicjatywy sceniczne odbija się paradoksalnie na polu zabiegów repertuarowych. Poznańska "Estrada" wystawia m.in. "Mazepę". Z "Faustem" (!) Goethego jeździ również zespół "Kuźnicy". Jeśli dodać, że w samym Poznaniu zespół Milicji Obywatelskiej pod wymowną nazwą "Zjawa" wystawia dla szerszej publiczności "Dziady", na szczęście nie wędrowne, otrzymamy zestaw, który na pozór zdaje się dorzeczu średniej Warty nadawać chlubne znamiona Grecji w dobie rozkwitu tragedii attyckiej. Na szczęście temat artykułu zwalnia od analizy artystycznej wspomnianych przedstawień.

W tym samym czasie państwową scenę dramatyczną spotykały zarzuty elitarności repertuaru, którymi obok "Wesela Figara" opatrywano także "Filomenę Marturano", "Męża i żonę", "Igraszki trafu i miłości" Marivaux, kto wie, może również "Farsę o mistrzu Pathelin", bo chyba nie "Ciotunię". W obliczu trudności frekwencyjnych, zwłaszcza w swej siedzibie, teatr gnieźnieński skapitulował. Rezygnuje obecnie z planowanych inscenizacji "Sługi dwóch panów", "Candidy" i Calderonowskiego "Życia snem" na rzecz "Klubu kawalerów" i "Pana Jowialskiego". Jeśli te pozycje ożywią widownię, kierownictwo artystyczne zamierza powrócić do pielęgnowanego od dawna pomysłu: inscenizacji niegrywanego "Peryklesa" Szekspira.

Mamy więc paradoks, jedyny w swoim rodzaju. Zespoły "Estrady" i różne amatorsko-zawodowe, a w każdym razie pracujące na warunkach zawodowych kompanie, dmą w najtęższą dudkę, zaś osaczony teatr musi uznać Goldoniego za repertuar nieprzystępny, niekomunikatywny i szuka odsieczy w Bałuckim. Miał chyba rację pewien miejscowy krytyk, gdy w rozmowie na temat: co na przykład stołeczny wyjadacz teatralny może sądzić o wielkopolskich stosunkach w tej dziedzinie, zauważył: "Na pewno w ich przekonaniu my wyglądamy jak miasteczko z Brunona Schulza. Pełno tu absurdów i każdy następny absurd jest możliwy". Można się pocieszać, wątpliwa to jednak pociecha, że choć "Dziady", "Fausta" i "Mazepę" spreparowano w Poznańskim, absurdalny charakter stosunków między "Estradą" a sceną dramatyczną zdarza się i gdzieindziej.

W ciężkiej sytuacji sympatia i żywsze zainteresowanie macierzystego miasta są teatrowi bardzo potrzebne jako oparcie psychiczne. Przekora losu sprawia, iż z taką odsieczą występuje ktoś inny, ambitne miasto na skraju objazdu gnieźnieńskiego, a mianowicie Gorzów. Tamtejsza Rada Narodowa zwróciła się niedawno do Teatru im. Fredry, który cieszy się najlepszą opinią w kręgu odwiedzających Gorzów zespołów scenicznych, o wzięcie pod stałą opiekę ładnego i nieźle wyposażonego teatru miejskiego. Warto tutaj zaznaczyć, że gnieźnieńska placówka pierwsza podjęła teatralną obsługę Gorzowa, na długo przed powstaniem Teatru w Zielonej Górze, i obecnie najbardziej regularnie tutaj grywa.

Gorzów, miasto wielkości Gniezna, marzy o własnej scenie, zachęca przeto Teatr im. Fredry do utworzenia tu stałej sceny filialnej, która w przyszłości mogłaby się nawet usamodzielnić. Gnieźnieńskim wagabundom, wędrującym na szlakach od Tczewa po Wieluń i od Płocka po Gorzów, koncentracja działalności na osi obu stałych scen, macierzystej i filialnej, mogłaby wyjść na dobre. Pomysł ten w każdym razie warto poddać głębszej rozwadze zainteresowanych. Realizacja zamysłu oznacza przecież aktywizację życia kulturalnego Nadodrza.

*

Sukcesy na szerokim świecie nie są w stanie zetrzeć gorzkiego posmaku lekceważenia, jakiego doznaje się w rodzinnym domu. Na premierze "Fantazego", którą teatr w kwietniu inaugurował w Gnieźnie Rok Słowackiego, zebrało się tylko dwustu widzów, w tym przeważająca część zaproszonych gości oraz posiadaczy wejściówek. Widownia zapełniła się tej dżdżystej niedzieli zaledwie w trzeciej części. Fakt taki wystawia osobliwą wizytówkę obliczu i poziomowi potrzeb kulturalnych miasta o tradycjach bądź co bądź stołecznych. Tymczasem wybór "Fantazego", najbardziej realistycznej sztuki Słowackiego, utworu współczesnego aż po autentyczne ponoć wzory kilku czołowych postaci, żąda zastosowania w realizacji odmiennych konwencji niż na terenie innych utworów poety i stawia przed każdym teatrem ambitne zadania. Pamiętajmy, iż Słowacki nie położył pod tekstem ostatecznego autorskiego akceptu. Nie wydał napisanej w 1841 r. sztuki za życia i przypuszczać można, że mógłby jeszcze zmienić niejedno przed podjęciem podobnej decyzji. Świadomość tego zwiększa ciężar odpowiedzialności każdorazowych realizatorów. Tradycja inscenizacji "Fantazego" jest wielką tradycją polskiej sceny.

Najbardziej znamienną cechą gnieźnieńskiej inscenizacji Krystyny Tyszarskiej jest chyba próba przywiązania równej wagi do każdego z kontrastowo odmiennych płynących tekstem nurtów. Zazwyczaj realizacje "Nowej Dejaniry" uwydatniają bądź tzw. demokratyczną grupę bohaterów, tj. Jana, szlachetnego Majora-dekabrystę i Diannę, bądź też kładą główny nacisk na warstwę romantycznej pozy i psychologii znudzenia, które reprezentuje bohater tytułowy oraz Hrabina Idalia. W zamierzeniu inscenizacji gnieźnieńskiej zawiera się pragnienie jak najpełniejszego spożytkowania tekstu i portretów ludzkich, które zostały w tekst ten wpisane. Jeśli realizacja zamysłu nie powiodła się w pełni, płynie to z trudności poetyckiej nadbudowy realistycznego w koncepcji autora dramatu. Gospodarka patosem różniącym tekst bardziej niż warstwa słowna, od potocznego charakteru, lecz patosem bez pustych, górnolotnych uniesień, nie w każdym punkcie obsady przyniosła wynik dodatni. Pełną romantyczną stylizację swej Idalii, znaną mi już z zeszłorocznego koszalińskiego przedstawienia "Fantazego", utrzymała Walentyna Lisowska. Akcenty prawdziwości w spowiedzi dekabrysty (Tadeusz Gochna) związały widownię z postacią majora. W pośledniejszym nieco diapazonie patosu obracali się Respektowie. Hrabina (Eugenia Skorna) zagubiła sztafaż oczywistego dla tej roli karykaturalnego sentymentalizmu. Mąż jej (Andrzej Łubieniewski) działał przede wszystkim retorycznie, deklamatorsko, podobnie zresztą jak Rzecznicki (Edward Derski) ustawiony jak na zdeklasowanego szlachciurę zbyt lokajsko. Szkoda, że w IV akcie swą troskę o raptus magnifiki rozegrał bardziej żałośnie niż w kategoriach ironicznej groteski.

Fantazy gnieźnieński (Włodzimierz Panasiewicz) ukazał nam sławnego lecz znudzonego autora, który jak najbardziej serio przeżywa swą pozę, zgodną z obyczajową modą epoki. Tradycja inscenizacji "Fantazego" zna również odmienne rozwiązania tej postaci. Krakowski Fantazy w wykonaniu Osterwy w 1946 r. podejmował swe cyniczne zabiegi matrymonialne z ironicznym dystansem do samego siebie. Dowodzi to świadomości jaki jest walor moralny tych zachodów i pogłębia tę postać. Bardziej przejmująco wypada wtedy lekcja głębi uczuć, którą zblazowanej parce dają Jan, Major i Dianna. O wspomnianej koncepcji Osterwy pisał ciekawie na łamach "Teatru" (Nr 18 z 1954 r.) Wojciech Natanson. Oczywiście przypomnienie odmiennej interpretacji nie oznacza bynajmniej zastrzeżeń wobec konsekwentnie i nieźle przeprowadzonego tradycyjnego ujęcia bohatera. Warto wreszcie wspomnieć prostotę opracowania postaci Jana (Stanisław Sparażyński). Rola ta dźwięczała akcentami tragicznymi.

Dekoracje Jerzego Feldmanna zaprojektowane zostały w znamiennej tonacji kolorystycznej. Barwy zimne, księżycowe rzutowały na płaszczyznę gry. Stąd może egzaltacje hr. Respektów wypadły chłodno i konwencjonalnie. Inną temperaturę wybrała dla swej roli Dianna (Krystyna Rutkowska), którą reżyser ustawił w pozycji izolowanej od każdej z przeciwstawnych sobie grup. Dianna pozostała do końca po trosze zagadką, choć podskórny, ujawniany gestem i mimiką żar mówił dużo o związkach z Janem i Majorem. Dianna gospodarowała ze swobodą niełatwymi okresami tekstu, raziła tylko nadmierną statycznością postaci. Zarzut ten w pewnej mierze postawić można wielu partiom sztuki, za co główna wina obciąża dekoracje. Skrajnie skrótowe elementy, niezdolne do wypełnienia przestrzeni, utrudniły ruch na scenie. Aktorzy na tle kotar czuli się niepewnie, nie zawsze zaś mogli oprzeć się o tło kulisy. Sądzę też, że absolutnie pozaczasowy charakter, tych prostych układów przestrzennych, interesujących pod względem plastycznym nie jest fortunny. Scenograf poszedł tu w kierunku zbytniej autonomii i zlekceważył funkcyjne obowiązki zabudowy sceny wobec tekstu. Tak zwykliśmy wystawiać Szekspira. Słowacki wymaga chyba trochę akcentów lokalizujących miejsce akcji w czasie i przestrzeni. Jedynie kontur cerkiewki w ostatnim obrazie spełnił ten postulat.

Mimo szeregu usterek "Fantazy" gnieźnieński jest dziełem pracowitym i odważnym. Świadczy, iż teatr małego miasta może unieść i prawidłowo przekazać trudną w realizacji sztukę z wielkiego repertuaru. Być może, iż "Fantazy" spotka się w Gnieźnie z zarzutem hermetyczności; fabuła dramatu istotnie jest zawiła i na dobre odsłania całość intrygi dopiero w III akcie. Lecz z szacunkiem akceptować trzeba odpowiedź zespołu, że nie czuł się uprawniony w imię postulatu łatwej rozrywki do rezygnacji z udziału w festiwalu Roku Słowackiego; skoro zaś się na ten udział zdecydował, miał prawo sięgnąć po sztukę, której skala i wymagania stanowią dla każdego artysty dramatycznego moment wychowawczy.

*

Wspomniane obawy i teatralna replika padły w dyskusji nad sytuacją sceny gnieźnieńskiej, jaką zorganizowano po premierze "Fantazego". Wysłuchaliśmy wielu deklaracji uznania i sympatii ze strony przedstawicieli różnych kół miejskich. Pustawa sala była jednak na swój sposób równie wymownym uczestnikiem dyskusji. Nie wolno godzić się z faktem, że jeden z najbardziej popularnych teatrów terenowych, znany i lubiany w dziesiątkach miejscowości sześciu województw, jest chronicznie niedoceniany w swojej siedzibie. Gnieźnieńscy miłośnicy teatru winni uczynić wszystko dla zmiany atmosfery w tym mieście. Sądzę, że dużą pomocą w tym zakresie mogłoby się stać Towarzystwo Miłośników lub Przyjaciół Sceny Gnieźnieńskiej, z udziałem osób popularnych i wpływowych na tamtym terenie. Stowarzyszenie takie powinno wiele zdziałać dla zbliżenia miasta do swej sceny. Wiele możliwości działania istnieje na tym polu. Program teatralny, poszerzony o dwie, trzy kartki, mógłby pełnić w pewnym stopniu rolę kulturalnego periodyku ziemi gnieźnieńskiej, jak to z powodzeniem praktykuje od pewnego czasu program Teatru Bałtyckiego w Koszalinie. Otwarta jest sprawa liczniejszych niż dotąd i lepiej przygotowanych przedstawień szkolnych i zakładowych, sprawa koncertów aktorskich w miejscach pracy itp.

Teatr z kolei powinien z ciekawych wypowiedzi dyskutantów wyciągnąć także dla siebie wnioski, uwzględniając maksymalnie postulaty repertuarowe oraz - co szczególnie ważne w małych miejscowościach - ich sezonowy charakter, jednak chyba nie kosztem pogłębiania absurdów, które prowadzą do szkodliwej zamiany roli między zespołami estradowymi a sceną dramatyczną. To ostatnie zagadnienie dojrzało od dawna do rozpatrzenia i zasadniczego uzdrowienia w skali całego kraju.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji