Artykuły

Wagner dla mas

"Zygfryd" w reż. Hansa-Petera Lehmanna w Operze Dolnośląskiej we Wrocławiu. Pisze Jacek Hawryluk w Gazecie Wyborczej.

W sobotę [18 czerwca] po raz pierwszy po II wojnie światowej wystawiono we Wrocławiu "Zygfryda" Ryszarda Wagnera. To inscenizacja bez ekstrawagancji, za to atrakcyjna muzycznie

Dramat miał swą wrocławską premierę we wrześniu 1882 roku. Po 70 latach dzieło powróciło do tego miasta za sprawą Ewy Michnik i w reżyserii Hansa-Petera Lehmanna.

Michnik kompletuje w Operze Dolnośląskiej wagnerowski "Pierścień Nibelunga". Inscenizacyjnie "Zygfryd" jest kontynuacją "Złota Renu" (2003) i "Walkirii" (2004). Lehmann, wieloletni dyrektor opery w Hanowerze, stworzył spektakl konwencjonalny, nawiązujący do klasycznych niemieckich przedstawień - bez ekstrawagancji i najmniejszego ryzyka uwspółcześnienia dramatu. Spektakl bezpieczny, który polskiej publiczności (cztery spektakle zobaczy kilkanaście tysięcy widzów) może się podobać, ale już w Europie Zachodniej (a zwłaszcza w Niemczech) - przeżywającej apogeum operowych eksperymentów - byłby zapewne potraktowany jako anachronizm. Lehmann umiejscowił swego "Zygryda" w bliżej nieokreślonym kontekście historycznym, tworząc uniwersalną opowieść, wręcz baśń, odtwarzającą starogermańskie mity i legendy. Reżyser prowadzi nas za rękę, tłumacząc na elementarnym poziomie znaczenie wagnerowskiej symboliki. Brakuje mi w tej koncepcji wyrafinowania, niedopowiedzeń, dowolności interpretacji, nawet zagadki. Jest w tym jednak logika, bowiem Lehmann, rezygnując z finezji znaczeń, wyrazistą kreską maluje swych bohaterów. Chce, by mitologiczne postaci były podobne do nas, odczuwały tą samą rozpacz i radość co współczesny człowiek. Wrocławski "Zygfryd" - centralne ogniwo "Pierścienia" - jest więc uniwersalną (nieco fantastyczną) opowieścią o narodzinach "nowego porządku", o potępieniu żądzy bogactwa, ale też o bezgranicznej miłości. Wizji Lehmanna wtóruje scenografia i kostiumy, niestety w kilku wypadkach nietrafione (paskudny pomysł jeżdżącego smoka Fafnera). Na tym tle ożywczo przyjąłem minimalistyczną scenę miłosną Zygfryda i Brunhildy, skąpaną w srebrze i niebieskim świetle, jakby z innego, "lepszego" świata - przejrzystą, bez nachalności, w której liczyło się to, co najbardziej istotne: słowo i dźwięki. I miłość.

Pod względem muzycznym "Zygfryd" zabrzmiał bardzo atrakcyjnie. Akustyczne ujarzmienie Hali Ludowej jest zabiegiem wręcz niemożliwym, a więc po kilkunastu minutach przyzwyczajamy się do tego, że śpiewacy i ponadstuosobowa orkiestra są nagłośnieni. Ewa Michnik osiągnęła wyjątkową spójność w prowadzeniu Wagnera. Pod jej ręką orkiestra - nawet amplifikowana - ma potęgę i dynamikę. Jest organizmem, który funkcjonuje niezależnie od sytuacji rozgrywającej się na scenie. Tu zaś najbardziej podobali mi się panowie: bardziej liryczny niż bohaterski Leonid Zakhozhaev (solista Teatru Maryjskiego z Sankt Petersburga) w roli Zygfryda, świetny aktorsko Uwe Eikötter jako Mime i poważny, dostojny Bogusław Szynalski w roli Wędrowca.

Wagner powraca do Wrocławia. Na razie, niestety, tylko tutaj. "Zmierzch bogów" - finał "Pierścienia Nibelunga" - zapowiadany jest na czerwiec 2006.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji