Artykuły

Chleba i igrzysk

"Zapis automatyczny" w reż. Macieja Adamczyka z Teatru Porywacze Ciał na XX Alternatywnych Spotkaniach Teatralnych Klamra w Toruniu. Pisze Karina Bonowicz w serwisie Teatr dla Was.

Można oskarżać Porywaczy Ciał o pusty żart. O to, że wulgaryzmami i tanim dowcipem próbują zjednać sobie publikę. O to, że ocierają się o kicz. Ale w tym szaleństwie jest metoda. Sztuką jest przecież to, co uznamy za sztukę. Czy nie o to właśnie chodzi Maciejowi Adamczykowi, który tak znakomicie odczytuje rzeczywistość kształtujących nas mitów popkultury?

Adamczyk zaczyna od łazienkowego pojedynku na miny. Chwilę później ze słowotoku aktora wyłania się historia. I jeszcze jedna. I jeszcze Wyrzuca je z siebie z szybkością karabinu maszynowego, nie dbając o to, że są niedopasowane do siebie. Równolegle z opowiadanymi historiami Adamczyk żongluje nastrojem: od euforii do apatii. Trudno nadążyć za opowieściami, które nam serwuje. Między wierszami orientujemy się, że bohater to zagubiony we współczesnym popartowym świecie artysta, który z zadziwiającą autoironią częstuje nas swoją neurozą. Jego monolog jest przegadany, pełen wulgaryzmów, aluzji do filmów i bohaterów kultury masowej. Tu jest miejsce na Almodovara, Steve'a Jobsa i Beatę Tyszkiewicz. I na filozofię zen. Istny popkulturowy miszmasz. Ale to właśnie pop-art staje się kluczem do odczytania monodramu.

Spektakl można potraktować jak strumień świadomości głównego bohatera, pełen kodów kulturowych (Adamczyk sypie jak z rękawa cytatami i zapożyczeniami), którego nie trzeba kontrolować, bo można go przecież zapisać automatycznie dzięki najnowszej (obowiązkowo modnej) technologii. Opowieści Adamczyka są ni przypiął, ni przyłatał. Raz jesteśmy nad jeziorem, raz na lotnisku w Tokio, innym razem we Francji, która tak naprawdę okazuje się być Włochami. Jak w surrealistycznym śnie podróżom tym towarzyszy fotel plażowy, pluszowy lew, statuetka nagrody publiczności kupiona w Decathlonie. Istna "surówka" (materiał do emisji radiowej albo telewizyjnej przed zmontowaniem), którą nasz bohater z pasją przygotowuje niczym w programie kulinarnym. Adamczyk tworzy na naszych oczach kolaż tekstów i kodów, czerpie garściami ze świata popkultury, przetwarza i umieszcza w nowym kontekście. Nie brak w spektaklu też niepotrzebnych dłużyzn, niezrozumiałych sekwencji, oderwanych od i tak nieuporządkowanej całości. Ale wszystko tu jest potrzebne: i popularne symbole i wulgaryzmy i łamanie przyjętych estetycznych norm. Bo jest coś, co spaja patchworkowe sceny - cięty humor i przenikliwość w obserwowaniu tej przedziwnej rzeczywistości. Można posądzać Adamczyka o to, że łasi się do widowni, robiąc z siebie błazna. Kiedy my się nad tym zastanawiamy, on w międzyczasie ostro diagnozuje rzeczywistość. Smutna to diagnoza. Widać to doskonale w scenie w salonie tatuażu, kiedy nasz bohater zastanawia się nad wzorem na ramieniu. Dylematom - czacha czy delfinek? - towarzyszy schizofreniczny dramat bohatera. Czego chce tak naprawdę? Chleba? Igrzysk?

A może odrobiny sensu?

W finale spektaklu bohater topi wszystko, co do niego należy, a potem skacze do jeziora szaleństwa, na brzegu którego do tej pory stał. Pochłonęła go destrukcyjna popkultura, która stała się dzisiejszą religią? A może właśnie uratował się przed nią, uciekając do stworzonego przez siebie naprędce oszalałego świata? I być może to dobry moment na odtworzenie zapisu automatycznego, który przedstawia proces kreacji współczesnego człowieka z kawałków popartowej rzeczywistości. Bo choć nasz bohater się już skonstruował, to zdążył równocześnie kilkakrotnie zdekonstruować, jakby ten demontaż był jedyną ucieczką przed niechcianą unifikacją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji