Artykuły

Sztuka teatralnych czarów

- Uwielbiam technologię, mechanizmy pomagające metafizyce teatralnej, ułatwiające czarowanie widza - BORIS KUDLIČKA opowiada o tym, dlaczego inspiruje go muzyka Richarda Wagnera, i o swojej fascynacji techniką.

Czy Richard Wagner inspiruje scenografa?

Boris Kudlička: Mnie utwierdza w drodze, po której ostatnio podążam, a którą nazwałem: "Pomiędzy słowami". Chodzi o taką konstrukcję spektaklu, którą nie do końca da się wyrazić matematycznie. "Latający Holender" jest opowieścią romantyczną, melancholijną, metafizyczną, rozgrywa się między życiem i śmiercią. Bardzo dobrze czuję się z muzyką Wagnera, ona wiele rzeczy mi podpowiada. Zabawa z metaforą wody, otchłanią, głębią wciąga, czego dowodem fakt, że w miarę szybko znaleźliśmy z Mariuszem Trelińskim trop, według którego spektakl został zbudowany.

Są kompozytorzy, którzy sprawiają większe trudności?

- Oczywiście, u Pucciniego wszystko jest opisane, wiadomo, jak ma wyglądać. Wtedy więc zaczyna się poszukiwanie czegoś, co może być świeżym odczytaniem. Przy "La Bohéme", zajęło nam to bardzo dużo czasu. Z kolei dla "Turandot" powstały aż trzy wersje odrębnych makiet scenograficznych i ciągle wydawało się nam, że pewne ich fragmenty nie są spójne.

Pan przychodzi do Mariusza Trelińskiego ze swoją koncepcją, czy też rodzi się ona w wyniku dyskusji?

- Najpierw są długie rozmowy i one są najciekawsze. Inspirujemy się wzajemnie, analizujemy fragmenty muzyki, libretta, powoli układając pewną całość.

Potem powstaje gotowy projekt scenografii?

- Najpierw jest okres rozmaitych prób. Testujemy każdy pomysł, chcemy wiedzieć, czy da się go rozwinąć, czy też powinien zostać co najwyżej jakimś detalem. W ciągu kilkunastu lat stworzyliśmy z Mariuszem zgrany team, może dlatego dziś pracuje się nam łatwiej.

Zawsze on zgłasza tytuł czy też pan coś sugeruje?

- Zawsze Mariusz, ja jestem tylko scenografem.

Ale są opery, które chciałby pan zrealizować.

- Oczywiście. We Frankfurcie miałem okazję pracować nad "Śmiercią w Wenecji" i "Gwałtem na Lukrecji" Brittena. To muzyka szalenie inspirująca. Dla mnie to, co pisał Britten, od razu przekłada się na konkretne obrazy, klimat, napięcie.

Niedawno ukazał się album, dokumentujący pana dokonania scenograficzne. Jak pan ocenia 17 lat spędzonych w teatrze?

- Podjąłem się pracy nad autorskim albumem, bo jedne spektakle żyją krócej, inne dłużej, ale wszystkie przemijają. Zdjęcia i szkice oddają, co prawda, tylko fragment naszej pracy, ale mimo wszystko utrwalają sposób myślenia plastycznego. Chciałem pokazać, że w każdym spektaklu staram się być inny, zaprzeczać samemu sobie. Nie zawsze to się udawało, człowiek ma swoje preferencje, czasami tkwią one w podświadomości. Tym niemniej ciągle odczuwam potrzebę odcinania się od własnej przeszłości.

Zawsze pan zaczyna od nowa?

- Nad każdym artystą wisi groźba rutyny. Przeświadczenie, że nie trzeba wkładać wielkiego wysiłku, by zrobić kolejny projekt, bywa zabójcze. Doświadczenie z kolei dodaje nam pewności siebie, ale też bywa niebezpieczne. Nie zdarza mi się więc wracać nawet do pomysłów, które okazywały się udane. To częściej reżyser namawia, by powtórzyć rozwiązanie, które mu się spodobało. Staram się jednak wówczas zasugerować coś innego. Z drugiej strony - trzeba mieć własny styl, wbijał mi to do głowy mój pedagog na studiach. Przez pierwsze lata miałem kompleks, gdyż moje spektakle były do siebie niepodobne. Teraz rozumiem, że bycie kameleonem to mój atut, umożliwia większe podporządkowanie się tekstowi, muzyce lub miejscu, w którym rozgrywa się spektakl.

Jaki więc jest styl Borisa Kudlički?

- To pan powinien zdefiniować, nie ja.

Trudne zadanie, bywa pan nieprzewidywalny. Nie wiem, jakie będzie pana kolejne przedstawienie.

- To dobrze.

Dla mnie jest pan konstruktorem scenicznym.

- Uwielbiam technologię, mechanizmy pomagające metafizyce teatralnej, ułatwiające czarowanie widza. Oczywiście takie sztuczki powinny czemuś służyć, choćby temu, by widz mógł przez chwilę oderwać się od codzienności i pomarzyć. Lubię silniki, systemy sterowania, mechanizmy, dzięki którym możemy poruszać przestrzenią. "Latający Holender" jest przykładem korzystania z techniki, która służy zobrazowaniu żywiołów.

fascynacji techniką

Technika pomaga scenografowi?

- Zdecydowanie, dziś buduje się dekoracje inaczej niż kilkanaście lat temu. Kiedy zaczynałem pracę w Operze Narodowej, używano tradycyjnych materiałów: drewna, płótna, papier mache czy styropianu. Dzisiaj korzystamy z aluminium, form plastikowych, dekoracje są lżejsze, a przy tym bardziej wytrzymałe i dostosowane do koprodukcyjnych podróży, czyli łatwe w montażu. Mechanika stała się tańsza, a więc i bardziej dostępna dla teatru.

Po premierze zostawia pan spektakl, czy też chce go doskonalić?

- Szybko odcinam się emocjonalnie, potrzebuję nabrać dystansu. Na ogół do ostatnich chwili przed premierą dopracowuje się rozmaite szczegóły, wówczas ciężko zachować obiektywizm. Do swoich spektakli lubię więc wracać po kilku miesiącach, widzę wówczas, jak funkcjonują moje pomysły.

Co więc pan zrobi po premierze "Latającego Holendra"?

- Kończę dwa projekty, jednym z nich jest "Tannhäuser" w Strasburgu, w dwa tygodnie po warszawskiej premierze muszę być gotowy z prezentacją. Równolegle pracuję nad "Diabłami z Loudun" Pendereckiego w Kopenhadze, będzie to koprodukcja z Operą Narodową, Wilnem i Edynburgiem. No i cały czas dyskutujemy z Mariuszem Trelińskim o " Manon Lescaut", znów odrabiając lekcje pokory wobec Pucciniego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji