Artykuły

Lekcja polskiego

Krystyna Zachwatowicz jako tło wynajętego u Zeltnerów pokoiku Tadeusza Kościuszki umieściła Panoramę Racławicką, z tym centralnym jej fragmentem, gdzie, młodszy o dwadzieścia trzy lata od dzisiejszego, Naczelnik pędzi zwycięsko do bitwy na czele kosynierów. Bez mała przez całe dwuipółgodzinne przedstawienie Panoramę - płótno ogromnych rozmiarów - przysłania zasłona z cienkiego tiulu; zdziera tę zasłonę, oświetlając jaskrawo rotundę, tylko ten fragment sztuki, w którym Emilka Zeltner siada do klawikordu, żeby zagrać poloneza skomponowanego przez Kościuszkę i dźwięki rozstrojonego instrumentu - głuche, dalekie mistrzostwu wykonania - nagle potężnieją, przechodzą w wykonanie orkiestralne, sylwetka uczennicy niknie w cieniu, a Naczelnik - stary człowiek haftujący w fotelu damską saszetkę z białym orłem z perełek, odrzuca tamborek i raz jeszcze przenosi się do kraju, żeby wspomnieć tę olśniewającą erupcję narodowego patriotyzmu w dniu 4 kwietnia 1794 roku, która szczyt osiągnęła pod wsią Racławice...

Jest wtedy tak na widowni, że chciałoby się wstać i na stojąco zamanifestować przynależność do tej "dziwnej Polski", w której "bity jest zhańbiony - nie bijący, zgwałcony - nie gwałcący, sama Polaka jest zhańbiona - nie jej zaborcy" - jak to wykrzyczy w chwilę wcześniej mała Szwajcarka staremu generałowi, stawiając go jednocześnie w opozycji do sarmackiego pojmowania honoru:

- Jak pan może w to wierzyć, panie generale; pan tak bardzo szwajcarski, europejski...

A ten, żachnąwszy się tylko, odpali.

- A Polska to co? To Azja?!

I oto mamy już temperaturę tego dialogu między Kościuszką a jego uczennicą, która za wszelką cenę chce zrozumieć losy tego emigranta co zamieszkał pod dachem jej rodziców, w pięknej, spokojnej Solurze i w prywatnych rozmowach zaraził na tyle Polską, iż zażądała konspiracyjnej przed rodzicami lekcji polskiego, obok korepetycji z matematyki i historii, jakich Kościuszko oficjalnie pannie udzielał.

Jest coś wzruszającego w tych pytaniach małej, praktycznej Szwajcarki o cnotę, honor, ojczyznę, jakie z uporem zadaje bohaterowi narodowemu i zarazem coś żałośnie zawstydzającego, że ten w swoim absolutnym osamotnieniu tylko ją ma - tę cudzoziemkę - jako sui generis ekspozycję własnego sumienia, rozdartego między honorem Sarmaty a rozumem gruntownie wykształconego Europejczyka, między zagasłą wiarą w męstwo Polaków a udręczeniem szlachetnym z powodu losu zwyciężonych. Więc jego rozpacz podszywa gniew, gdy zakrzyknie Emilce:

- Czy ten kraj w ogóle jest godzien wolności?

Bo oto on, wieziony w głąb Rosji, wraz z tysiącami pobitych pod Maciejowicami, ciągle jeszcze nie wyzbyty nadziei, że na jakimś postoju katorżniczej drogi wyłoni się szwadron kosynierów i pomści klęskę, i odbije ten konwój zakutych w kajdany - na postojach mija tylko przepełnione kościoły, skąd dopada go śpiew proszalny, błagający Boga o skruszenie kajdan; lament w miejsce czynu.

A potem ci sami będą mieli mu za złe chytre układy z carem (dzięki którym wróciło do kraju dwanaście tysięcy katorżników), ruble wpłacone za odszkodowanie, próby politycznych pertraktacji z Robespierre'em, odjazd z Berville, niechęć do Napoleona, uznanie za parodię Księstwa Warszawskiego, mediacje przed Kongresem Wiedeńskim o wytargowanie Królestwa Polskiego i wreszcie, gdy ostatnie złudzenia na oswobodzenie ojczyzny pryskają - wyjazd z Wiednia do Solury na ostatnie dwa lata życia. Cały ten okres od Maciejowic do śmierci - a jest to 23 lata życia jeszcze, bez mała ćwierć wieku, w tym dwa lata Twierdzy Pietropawłowskiej, rok Ameryki i cały czas rzucania na szalę przetargów politycznych dwóch cesarstw swego autorytetu żołnierskiego w sprawie Polaków - "jeśli nie zwycięstwo, to przynajmniej dobry kompromis" - ci ostatni to właśnie mają mu za złe i jedyne co roztrząsają, to ów słynny okrzyk, gdy spadał z konia: Finis Poloniae!

Anna Bojarska - autorka "Lekcji polskiego" przyjmuje, że wyrzekł te nieszczęsne słowa; ale czyż nie był to koniec rzeczywiście? I Anna Bojarska wkłada mu w usta tę gorzką kwestię, iż byłoby lepiej, gdyby pod Maciejowicami był poległ i układami z carem nie brudził rąk. Wtedy mieliby kryształowego bohatera na ołtarzyki wznoszone w salonach. A tak - musieli po prostu zapomnieć, że jeszcze żyje. Nieprzyzwoicie długo. I raczej nie dopytywać się gdzie. Skazany na wielkość - żył więc samotnie, komponował walczyki i polonezy, haftował saszetki na tamborku, rzeźbił pamiątkowe bibeloty i czekał na śmierć.

Więc gdy Emilka usłyszy:

- Ja przecież umarłem dwadzieścia dwa lata temu...

To musi spytać:

- A jak długo pan żył, generale?

- Osiem miesięcy! Miałem wtedy już 48 lat i osiem miesięcy żyłem w oślepiającym blasku!

Potem też mógł dożyć dni swoich w pełnej chwale na przyjaznym mu kontynencie amerykańskim; nie wyjechał, by w razie czego być w pobliżu. Z Solury do Polski było tuż, tuż...

- Solura to loża, z której patrzę na obraz świata... Bo my, Polacy, chyba nigdy nie stracimy nadziei. I jest to nasze największe nieszczęście.

Andrzej Wajda tak poprowadził to przedstawienie w Teatrze Powszechnym w Warszawie, by stało się lekcją historii żywej. Ze ślicznych rozmów nauczyciela z uczennicą wyłania się opowieść o Polakach widzianych oczami Europy. Są tu odniesienia nie tylko zresztą do historii. I są tu prawdy nie tylko o ubiegłowiecznych emigrantach czy historycznym widzeniu polskiego losu.

Ta lekcja polskiego, budowana emocjonalnym stosunkiem do narodowej sprawy, jest więc dialogiem o polskich drogach do wolności.

Ale nie tylko.

Bo równolegle rysuje się pełen wdzięku wątek leciutkiego flirtu starszego pana z panną na wydaniu, ostatnie, jesienne uczucie w zderzeniu z pierwszym wiosennym zadurzeniem.

I tu trzeba mówić już tylko o aktorstwie duetu Tadeusz Łomnicki i Joanna Szczepkowska. Ten duet mistrzowsko porusza się w obu materiach "Lekcji polskiego", dzięki czemu ta pierwsza nie nuży - ta druga zachwyca. Ta pierwsza budzi potrzebę natychmiastową lekcji historii - ta druga zaspokaja tęsknotę za subtelnością uczuć.

Łomnicki gra wysublimowane dobro - trzeba być wielkim artystą, by osiągnąć wiarygodność pozytywnego bohatera bez skazy; Szczepkowska gra kwintesencję młodości - czasem okrutnej, czasem naiwnej, a jednocześnie aż nadto trzeźwej przyszłej księżny Morosini, która jako Emilka Zeltner zadurzyła się w swoim mentorze.

Więc kiedy w finale jej właśnie wręcza delegacja polska - ironicznie przez Krystynę Zachwatowicz przybrana w czamary i sukmany, a przez Bojarską skrojona na delegację patetycznych cudaków - urnę z sercem Kościuszki, już po pogrzebie, w Krakowie, by spoczęła pod polską wierzbą płaczącą w Solurze jako symbol, to Szczepkowska - hrabina Morosini znowu na chwilę staje się niedorosłą Emilką Zeltner i powiada:

- To moje! Nie oddam!

I tak już zostaje z metalowym kielichem, przyciśniętym do piersi...

Z lekcji historii wiemy, że urna z sercem pozostawała własnością Morosinich do 1893 roku; wnukowie Emilki dopiero przekazali ją Muzeum w Rapersville'u.

Ale to już wiemy z innych źródeł, bowiem "Lekcja polskiego" wywołuje potrzebę poszerzenia źródeł.

Myślę, że to wielka zasługa tego mądrego przedstawienia, które już za dni parę Teatr Powszechny powiezie do Szwajcarii, do Solury właśnie. Więc póki czas, spróbujmy sobie zaklepać następny jego wyjazd z "Lekcją polskiego" do Rzeszowa, może bodaj na XXVIII Rzeszowskie Spotkania Teatralne. Inaczej przyjdzie nam wpaść w kompleks XI Barbórkowej Dramy Teatralnej, która w tym roku eksplodowała świetnym repertuarem i wybitnymi przedstawieniami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji