Artykuły

Fantazy

Bezsprzecznie Krystyna Skuszanka posiada swój sposób rozwiązywania scenicznego dramaturgii Słowackiego a może zresztą jest to w ogóle jej styl teatralny, tyle, że najwyraźniej wychodzi on w przypadku właśnie sztuk autora "Króla Ducha" (jak to się pisuje, żeby zbyt często nie powtarzało się nazwisko omawianego autora).

Najpełniej metoda ta objawiła się w "Lilli Wenedzie" sprzed czterech lat. Mimo różnych zdań powtarzał będę, że przynajmniej intelektualnie (choć i artystycznie też) było to osiągnięcie na dużą miarę. Na czym ono polegało? Na tym, że Pani Krystyna wymyśliła dla tego dziwacznego dramatu swoistą przestrzeń znaczeniową. Cóż przez to rozumiem? - To mianowicie, że aby wystawić obecnie utwór romantyczny, symboliczny, alegoryczny (bo ten sam zabieg miał miejsce z gorszymi co prawda skutkami w "Akropolisie" Wyspiańskiego) trzeba - wedle Krystyny Skuszanki - wytworzyć najpierw dla niego rodzaj rzeczywistości scenicznej, ramy pojęciowej czy przestrzeni właśnie wypełnionej znaczeniami pochodzącymi raczej od reżysera niż od autora i dopiero w takim, komentującym otoczeniu przedstawiać dramat. Dlaczego potrzebny jest taki zabieg? Ano chyba dlatego, że usuwa on jedną z istotnych trudności współczesnej realizacji takich utworów. Trudność ta leży w konieczności wzięcia w nawias, unieważnienia, po prostu zrobienia czegoś z całą teatralnością takiego romantycznego teatru. Teatralność owa to wszystkie te drewniane miecze, konopne wąsy, kostiumy Prasłowian, zbroje z tektury. To cały koturn i całe błazeństwo XIX-wiecznej sceny operowej, która dość silnie ciąży na rozumieniu takich czy tych dramatów.

Rzecz jednak nie w tym, żeby te rekwizyty, tę całą szopkę wyrzucić, rzecz w tym, że mimo wszystko trzeba ją jednak w części oszczędzić. Co więc należy robić?

Nie jest to pytanie błahe. Postawił je przecież jako zasadnicze Wyspiański w "Wyzwoleniu" a powtórzył tak dosadnie Konrad Swinarski w funkcjonującej jeszcze na deskach Starego Teatru inscenizacji tegoż "Wyzwolenia". Co robić z teatralną rekwizytornią, która kłamie kulturę polskiego ducha?

Skuszanka rozwiązuje - i to pozytywnie - ten problem właśnie przy pomocy swojej właśnie przestrzeni do grania, w której mogą się już bez obawy śmieszności pojawiać te polskie fantomy - dworki, szlachcice, kapliczki, kontusze, szable, dziewice i wszystkie inne alegorie i symbole polskiej duszy. W "Lilli Wenedzie" tą przestrzenią był salon romantyczny - zarazem katakumba polskiej świetności. W "Fantazym" stanie się nią syntetyczna i piękna plastycznie dekoracja Jacka Uklei gdzie będą i krzyże chłopskiego cmentarza, i cerkiew, i kolumny klasyczne, i rekwizyty szlacheckiego domu polskiego, i kostiumy wschodnie obok paryskich fraków.

O ile poprzednio jednak ten sposób miał za zadanie okiełznać rozszalałe alegorie i symbole "Lilli Wenedy" a potem "Akropolisu" (gdzie zresztą rama przytłoczyła sztukę samą) o tyle teraz osadzono w tej teatralnej przestrzeni komedię - tę niezwykle romantyczną komedię, co dość zasadniczo zmieniło problematykę całości. Tutaj maszyneria teatru Krystyny Skuszanki zazgrzytała dość przykro, gdy się ją wprawiło w ruch przy pomocy sensów ironicznych, przy pomocy żywiołu komicznego, przy pomocy satyry nieomal, która przecież jest istotą tego utworu. Wydaje się, że zgrzyty owe wzięły się też z kontrowersji między dość chłodnym, sylogistycznym w istocie, a tylko powierzchownie ekspresyjnym duchem twórczyni spektaklu a żywiołowym, dwuznacznym i wymykającym duchem poezji Słowackiego objawionej w tym dziele.

Ogólne wrażenie było wrażeniem tragizmu i ciężkości a nie lekkiej chociaż zabójczej kpiny. To prawda, że mowa jest w "Fantazym" o rzeczach przykrych i o podłostkach raczej śliskich. Ale nie można (mimo wszystko) czytać "Beniowskiego" jak "Króla Ducha".

I jeszcze jedno: - Nie po raz pierwszy objawiło się, że w teatralno-intelektualnej przestrzeni teatru K. Skuszanki bardzo trudno jest znaleźć się aktorom. Kolejny raz widzieliśmy tych dobrych przecież aktorów, jak gwałtownie usiłowali znaleźć się w swoich rolach, jak poszukiwali ciągle przełamywanych przez narzucone treści swoich emploi. Jedni grali więc obok tekstu (Halina Zaczek) jakąś wariację stylizacyjną. Inni szli w żywioł obyczajowości Kossakowskiej (Marian Cebulski). I czołowa wreszcie para sztuki (Anna Lutosławska i Wojciech Ziętarski) - zaplątani w nibynarratorstwo starali się zejść z tego koturnu do działań bezpośrednich, co nie zawsze dawało efekty i zacierało klarowność sensu ich poczynań. Może tylko Jerzy Grałek wydobył ze swojej roli konsekwencję, ale za cenę funkcjonowania obok całości na własnych prawach.

Tak więc olśniewająca, chociaż i zgryźliwa komedia przemieniła się w ciemny, mistyczny dramat duszy poszukującej dla siebie formy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji