Artykuły

Cukrowa wata i koniec świata

"Nasze miasto" w reż. Szymona Kaczmarka w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Daria Bednarek w portalu e-splot.

Ujmujący świat czy przestrzeń sztuczności? Sielski obraz miasteczka czy brutalne obnażenie schematów? Spektakl Szymona Kaczmarka umiejętnie zwodzi widza, stopniowo ujawnia drugie dno kolorowych obrazów i słodkich dźwięków. Uderzenie będzie mocne, bo to wcale nie jest miły świat.

Obraz wycięty z marzeń pięcioletniej dziewczynki. Pastele, puder, cukierki, koronki, ptysie, szelki. Uśmiechnięta pani w sukience jak niebo w wakacyjny poranek. Druga - słodka blondynka, sweterek w kolorze gumy do żucia, spódnica - trawnik w pełnym słońcu. Panowie o aparycji niedzielnego tatusia gotowego na spacer i karuzelę. Trochę groteskowa ta ich nieporadność w stroju - są jak lalki ubrane w kolorowe szmatki. Muzyka otacza postaci udźwiękowioną sielanką - czy to soundtrack do filmu z serii "Kino Familijne" czy melodia małomiasteczkowego jarmarku? Zmysły same dopowiadają resztę: zapach waty cukrowej, sklejone słodkością palce, spokojne alejki mieszkalnej dzielnicy, delikatne światło i głębszy wdech - tak pachnie święty spokój i arkadia w wersji rodzinnej.

Nasze Miasto (sceniczna realizacja utworu Thorntona Wildera) w reżyserii Szymona Kaczmarka zaczyna się jak bajka na dobranoc. Rozmarzona widownia daje się oszukać - gorycz tej landrynki uwalania się powoli. Za to dobitnie.

Światło podczas spektaklu nie zgaśnie. Jest to niewątpliwie zabieg celowy - zmniejsza dystans: ten pomiędzy publicznością a sceną i ten pomiędzy poszczególnymi widzami. Można obserwować swoje twarze, uśmiechy, zdziwienie. Nikt nikogo nie podgląda, wszystko jest jawne. Przemiły pan Reżyser (Szymon Czacki) objaśni każdy szczegół, oprowadzi po miasteczku, żeby nikt nie czuł się tu obco. Aktorzy są do dyspozycji widzów, a redaktor Webb (Tomasz Cymerman) zna każdy szczegół i gorliwie odpowie nawet na uciążliwe pytania. Zatem witajcie w Grover's Corner, to prawdziwe nice town, jak przystało na american dream.

Powoli jednak do miasta wdziera się niepokój w kostiumie naiwności, uroczego niepozbierania, delikatnej dziwaczności. Przekaz początkowo obierany jest podprogowo, drobne skazy zauważane są na wpół świadomie - podniesiony głos matki, automatyzm słów i zachowań, zaczerwienione oczy organisty Stimsona (Wiktor Loga-Skarczewski), absurdalność pudeł z nazwiskami - wyglądają jak kosze na niewiadomego rodzaju odpadki.

Dominuje skojarzenie z balem przebierańców, teatrzykiem w przedszkolu - przecież to kukiełki na krzesełkach i narrator w galowym stroju. Postaci zdają się osaczone, wklejone z innej wycinanki, na wskroś sztuczne w jaskrawych kostiumach z wypożyczalni. Doktor Gibbs, a chwilowo profesor Willard (Marcin Kalisz), zaczyna swą nieporadną wypowiedź, myli się, zacina, denerwuje; z widowni słychać śmiechy, coraz częstsze i wyraźniejsze. Redaktor Webb - skulony w kącie, kompulsywnie kreśli po dłoniach długopisem, nie reaguje na słowa żony, chowa się w sobie, zachowuje się jak osoba autystyczna. Wywołany na środek zaciera fioletowe ręce, zadaje sobie pytania, na które odpowiada z nadmiernym zapałem. Chwila niepewności - czy ten ładny chłopiec z rozczochranymi włosami tak gra czy naprawdę jest bezradny na scenie? Nie, Cymerman jest perfekcyjny. To Webb jest zagubiony, sztucznie upchnięty w plastikowy schemat. Podobnie inne postaci: infantylny George (Grzegorz Grabowski), ni to naiwna ni to dojrzała, recytująca swą rolę z irytującym pietyzmem Emily (Karolina Sokołowska), ugrzeczniony, ukradziony ze szkolnej akademii Reżyser, groteskowo zestresowany Gibbs, czy wreszcie mistrzyni udawanego sztywniactwa - pani Webb (Justyna Wasilewska). Od samego początku to głównie ona przyciąga wzrok. Ton głosu, mimika, sposób chodzenia, podnoszenia oczu, przekrzywiania głowy, nawet chrząkanie i poprawianie spódnicy - cały ten zestaw elementów służy jednemu doskonale zrealizowanemu celowi: zagrać niby to realnie typową panią domu, ale zrobić to tak, by podkreślić całą rozpaczliwą nienaturalność i dziwaczność tego schematu. Wasilewska gra jak dobrze zaprogramowana maszynka (program: "opiekuję się rodziną"), ale w tym mechanizmie każdy trybik przesiąknięty jest trwogą, desperacją, rozgoryczeniem. To rola potrójnie przeformułowana - zatarła się granica między grą, schematem a realnością. Co tu jest zamierzoną stylizacją, a co przypadkowym odruchem, jaka jest prawda, a jaka konwencja? Napięcie wyczuwa się w najdrobniejszym ruchu.

Treść spektaklu także jest zdradliwa. Ta pozornie banalna historyjka dwóch rodzin oraz trudnej miłości nastolatków zdradza swoje sekrety powoli, przez małe szczelinki w plastikowym budulcu miasteczka przepuszcza wyziewy rozkładu. Nijakość, banalność, "teatrzykowatość" prowadzonych rozmów każe zapomnieć o znaczeniu wypowiadanych słów. Lepiej spojrzeć tam, gdzie widać szwy. Zamiast kochającej się rodziny na scenie pojawia się gromada frustratów zagubionych w smutnym spektaklu, do którego zmusiło ich życie. Emily ma problem z matką, która zdaje się jej nie akceptować, pan Webb jest dobrym, ale trochę zbyt naiwnym człowiekiem, którego nie rozumie żona, pani Webb chce zadowolić wszystkich i zapomina o sobie. Pan Gibbs wychowuje syna, ale jego układ z panią Gibbs jest niepewny - ona jest chłodna i nieodgadniona. Emily jest porządną dziewczyną, ale zbyt wrażliwą, łatwo ją zranić, zakochuje się z wzajemnością w Georgu, który okazuje się niedojrzały do małżeństwa. Nic bardziej prawdopodobnego jak rodzinne problemy małżeństw i ich dorastających pociech. Nic bardziej rzeczywistego niż pierwsza miłość i pierwszy zawód młodych, pragnących czerpać z życia garściami marzycieli. Nic bardziej typowego, oczywistego, kartonowego. To nie kilka scen wziętych z życia prostych ludzi na amerykańskiej prowincji, ale festiwal nakręcanych robocików. Bohaterowie tylko udają życie. Każdy zamyka się w swoje ułomności i obwarowuje frazesami w imię twierdzenia: "rzeczywistość będzie taka, jaką zagramy".

Najbliżej realności znajduje się Szymon Stimson - pijaczyna, degenerat, życiowy nieudacznik, ale też artysta. Etatowy cynik, jako jedyny ma dystans do siebie, a przede wszystkim nie ukrywa swojej rozpaczy, nie boi się żyć i skończyć ze sobą - powiesić się. Postać grana przez Skarczewskiego jest obiektem drwin, współczucia, obrzydzenia, ale także zazdrości (dziwne zachowanie Webba, który ni to chce zabić ni przytulić). W tym spojrzeniu jest szaleństwo i desperacja.

Spektakl Kaczmarka zaczyna się subtelnie, ale z czasem subtelność ta staje się męcząca. Już po kilkunastu minutach widzowie czują się nieswojo, wyczuwają katastrofę. Nie sposób wierzyć w miłość, dobre wychowanie, postulowanie społecznych wartości. Jedyne, co zdaje się wiarygodne, to pijackie rozgoryczenie Szymona, jego udawane wymioty są prawdziwe, bo stanowią naturalną reakcję na rzeczywistość, natomiast szczerość pozostałych jest pozorna. Po raz kolejny Loga-Skarczewski występuje w roli schizofrenicznej, neurotycznej, ale przecież znakomitej! Jego zadaniem było wyróżniać się spośród reszty - odmienna jest jego postać i tak samo różni się sposób gry. Tu ścierają się dwie przestrzenie, skakać między nimi w sposób tak przekonujący potrafi tylko on, czego dowodem były genialne role w Przemianie Magdaleny Miklasz i Koprofagach Jana Klaty.

Napięcie narasta, już wiadomo, że ten banalny świat rozpadnie się w nieprzypadkowej katastrofie. To nie pomyłka. "I ja jestem w waszym nice town" - mówi Śmierć. Emilka umiera. Scena lamentu nad zwłokami dziewczynki to moment kulminacyjny. Sztuczność eksploduje. Czy matczyne wycie nie brzmi jak katarynka? Wcześniej był "bardzo ładny ślub", teraz jest "bardzo ładny pogrzeb". Opłakiwanie przechodzi w cyrkowy występ. Poziom dziwności staje się nie do zniesienia. Nawet nie zaskakuje już nagłe odwrócenie świata: wszyscy mieszkańcy okazują się zmarłymi, w świecie nieżywych brak tylko Georga. To jednak bez znaczenia, żaden to raj, raczej kolejna odegrana scenka.

Próba odtworzenia dnia dwunastych urodzin Emily pragnącej raz jeszcze przeżyć piękne chwile, powrócić do życia, nie może być udana. Sztuczność naśladuje sztuczność - efektem jest tylko rozpacz. Schematy są bardziej martwe od nieszczęsnych zmarłych. "Teraz to już wiesz jak to było, kiedy się żyło" - mówi Szymon. Jak? Odpowiedzi udziela pani Webb: "gryź bekon, gryź bekon, dziecko"; graj w tym teatrzyku, arkadia to też przedstawienie. Nie ma szczęścia, nie ma prawdy, wszystko jest udawane. Gryź bekon i nie narzekaj.

Spektakl Kaczmarka zachwyca w sposób depresyjny. To opowieść przekorna, doskonale pomyślana, zagrana, pokazana. Intrygująca jest zabawa z konwencją, to przemieszanie sztuczności, która staje się rusztowaniem świata. Dziwaczność ukazuje się na granicy, a tutaj granic jest wiele. Po pierwsze publiczność a scena - granica zniesiona, zanegowana, ale w jakiś nienaturalny, groteskowy sposób (zapalone światło, Reżyser zwracający się do widzów, udawane pytania, wtargnięcie redaktora Gibbsa pomiędzy fotele). Po drugie podwojona gra aktorów, którzy udają udawanie, schematyzują schematy, wyśmiewają sami siebie. Po trzecie przestrzeń samej sceny - uproszczona scenografia przypominająca rysunek przedszkolaka - rozdźwięk między banałem rekwizytów a uzyskaną dzięki prostocie środków ostrością widzenia. Po czwarte relacje między samymi postaciami, kontrastujący Stimson i napięcie powstające na styku ich wymalowanych zmywalną farbą światów. Problem granicy między udawaniem a tym, co chciałoby się uważać za prawdę - organizuje cały spektakl. To dzieło przemyślane, dopracowane. Trudno znaleźć jego słabsze strony. Taki koniec świata w pastelowych barwach ma podwojoną moc.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji