Artykuły

Kmiecik: Nie chcę robić spektakli ku pokrzepieniu serc

- Nie interesuje mnie robienie spektakli, zwłaszcza za publiczne pieniądze, które mają przysłużyć się głównie twórcom i dać poczucie estetycznej satysfakcji jedynie widzom z wysokim kapitałem kulturowym - mówi reżyser MICHAŁ KMIECIK, przed premierą "Kto zabił Alonę Iwanownę" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.

Z Michałem Kmiecikiem rozmawia Joanna Erbel

Joanna Erbel: W ramach Młodej Sceny w Teatrze Dramatycznym zaadaptowałeś wraz z zespołem "Zbrodnię i karę" Fiodora Dostojewskigo. W waszej realizacji Raskolnikow nie zabija. Studiuje, zakłada własny biznes i nie chce odpowiadać na oczekiwania wszystkich, by stać się mordercą. Skąd ta zmiana?

Michał Kmiecik: Czasy się zmieniły. Obecnie studenci starają się stypendia naukowe i socjalne, gonią za CV, a jeśli nie mają pieniędzy, pracują za niskie wynagrodzenie na umowach śmieciowych. Nie w głowach im zabijanie. Zresztą studenci bez pieniędzy nie udaliby się raczej do starej ani żadnej innej lichwiarki, bo zwyczajnie nie mieliby niczego aż tak cennego, aby dać to w zastaw. Dlatego potrzebowaliśmy innych kandydatów.

W szranki o tytuł współczesnego Raskolnikowa stają: pewien kamienicznik-wyzyskiwacz, Anders Breivik i Lars von Trier? Dlaczego akurat oni?

- Uznaliśmy, że to oni pokazują różne aspekty takiego mordercy, jakim był Raskolnikow. Jeden to zabójca-idealista, w tej roli - Anders Breivik, którego wizja społeczeństwa jest daleka od tego, co w liberalno-demokratycznej Europie uznajemy za w miarę akceptowalne. I chodzi nam o projekt polityczny, który lansował Breivik. Jego zdrowie psychiczne nas nie interesuje. Z kolei Lars von Trier uosabia dla nas fantazję, że można unicestwić całą planetę - jak to zrobił w swoim ostatnim filmie, "Melancholii". Śmierć funkcjonuje jako pewna artystyczna decyzja, symulakrum.

Istotne były dla was nawiązania do nazizmu, które pojawiały się w wypowiedziach von Triera?

- Nie. Zapomina się, że monolog von Triera z Cannes był odpowiedzią na pytanie o "wątki niemieckiego romantyzmu, żydowskie i symbolikę nazistowską" w jego filmach. To, że kulawo wybrnął z sytuacji, to zupełnie inna rzecz. To, co von Trier mówił w żartach, ktoś inny robi całkiem serio.

Skąd się wzięła postać kamieniczka-wyzyskiwacza w tym plebiscycie na mordercę?

- Umieszczanie takiej postaci wydawało nam się konieczne. Sztuka będzie grana w Warszawie, gdzie kwestia mieszkaniowa jest problemem. 1 marca 2011 roku znaleziono w lesie Kabackim spalone ciało Jolanty Brzeskiej, do tej pory nie wyjaśniono przyczyn jej śmierci. Są podejrzenia, że została zamordowana i że miał z tym coś wspólnego właśnie pewien kamienicznik-wyzyskiwacz, który przyczynił się do śmierci starszej kobiety. To widoczna analogia z Raskolnikowem. Jednocześnie przez tę postać podnosimy temat tego, co jest publiczne, co jest prywatne, problem dostępu do przestrzeni publicznej, miasta, które powinno służyć swoim mieszkankom i mieszkańcom.

Dlaczego wśród osób biorących udział w plebiscycie na mordercę nie ma żadnej kobiety? Jak mówiłeś, czasy się zmieniły i nie tylko mężczyźni mają sprawczość. Ostatnio media zbrodniarką okrzyknęły 22-letnią mamę Madzi z Sosnowca. Raskolnikow musi być mężczyzną?

- Nie musi. Innym razem, obiecuję.

To nie pierwszy spektakl, w którym odnosisz się do polityki mieszkaniowej i kwestii lokatorskiej. Podczas Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu, w ramach House of Change, projektu Krytyki Politycznej, wystawiane były twoje "Karabiny Pana Youdego". Dobry człowiek z Hubei (tekst sztuki można przeczytać w ostatnim numerze KP). Głównym tematem był tam los mieszkanek i mieszkańców zrzeszonych we wrocławskiej Akcji Lokatorskiej. Dlaczego teraz jest tak ważne mówienie akurat o kwestii mieszkaniowej?

- Ten problem dotyczy nas wszystkich: zarówno osób uboższych, jak i sporą część klasy średniej. A praktycznie w ogóle się o tym nie mówi. Żydów przerobiliśmy, pedałów przerobiliśmy, różne inne tematy dotyczące wykluczenia poszczególnych grup przerobiliśmy. Bezrobocie również. A jakoś nie możemy się w teatrze zająć tym, co dotyczy nas wszystkich, czyli prawem do mieszkania. Temat mieszkaniowy istnieje tylko, jeśli chodzi o kredyty.

Masz na myśli "W imię Jakuba S." Pawła Demirskiego?

- Tak. A przecież wielu osób nie stać nawet na wzięcie kredytu.

Kwestia mieszkaniowa dotyczy klasy średniej, ale z jakiegoś powodu wysokie ceny mieszkań, czynsze w wysokości płacy minimalnej i konieczność brania kredytu traktuje ona jako normę. Myślisz, że osoby, które obejrzą twój spektakl albo o nim przeczytają, staną się bardziej świadome problemu?

- Liczę, że po spektaklu ktoś wejdzie do Internetu, zgoogluje sobie, kim była Jolanta Brzeska i wtedy natknie się na teksty o łamaniu praw lokatorów. Mam też nadzieje, że jak ktoś przyjdzie na spektakl i będzie bombardowany tematyką mieszkaniową przez półtorej godziny, to uzna, że jest to ważny temat i zacznie więcej o tym myśleć. Również o swojej sytuacji. Rynek mieszkaniowy to jeden z ostatnich obszarów, w którym pokutuje myślenie la Jeremi Mordasewicz: jeśli chce się mieć gdzie mieszkać, to trzeba płacić-nieważne że sporo. Jak się nie ma pieniędzy, to zawsze można próbować ciułać na śmieciówkach, żeby wynająć sobie za 1500 złotych kawalerkę przy MDM-ie w Warszawie. Nadal powszechne jest przekonanie, że mieszkanie nie jest prawem, ale towarem.

Właśnie dlatego warto o tym mówić, szczególnie za publiczne pieniądze i w publicznym teatrze. Zwłaszcza w Warszawie, gdzie nie tylko mieszkania są bardzo drogie, ale również skala reprywatyzacji, która pociąga za sobą wzrosty czynszów i eksmisje, jest ogromna.

Chciałbyś, żeby po twoim spektaklu widzowie zamiast znowu do teatru poszli na demonstrację?

- Demonstracja jest w porządku, ale najbardziej bym chciał, żeby na stałe zaangażowali się w lokalną politykę.

W jednej ze scen kamienicznik mówi, że jest właścicielem wszystkich widzów obecnych na spektaklu, bo odzyskał od spadkobierców dawnych właścicieli prawa do kamienic, które zostały wyburzone, aby powstał Pałac Kultury. Chcesz pokazać, że nie znamy dnia ani godziny, w której kwestia roszczeń dotknie i nas?

- Tak. Aktor grający Marka M. mówi, że rozumie historyczną konieczność: ktoś wywłaszczył dawnych właścicieli kamienic, aby wybudować Pałac Kultury w miejscu, gdzie kiedyś ludzie mieszkali, żeby inni ludzie mieli dokąd pójść do teatru. Ale po chwili dodaje, że chciałby przywrócić ducha przedwojennej Warszawy, i dawne kamienice i że tak właściwie już przejął (albo wykupił) wszystkie okoliczne działki. Dlatego więc zachęca widzów do podpisania umowy na obecność tutaj z nim, jako z nowym właścicielem. W świetle prawa taki scenariusz jest niemożliwy, bo przecież PKiN jest na liście zabytków.

Ale z drugiej strony: ile to już zabytków runęło, po tym jak stały się prywatną własnością. Pałac Kultury też przecież można sprywatyzować. To zabytek, który się świetnie nadaje, żeby na jego przykładzie powiedzieć coś bardziej ogólnego: to miejsce użyteczności publicznej, ważne dla miasta i jego tożsamości. Poza tym kwestia roszczeń do terenu, na którym stoi PKiN wciąż powraca. Warto z tym widzów skonfrontować.

Wierzysz, że się przejmą?

- Podczas jednego ze swoich spektakli, bodajże w "Wojnie ludu w Chile", Dario Fo zainscenizował fikcyjne przejęcie teatru przez policję. Na publiczności był wtedy polityczny uciekinier z Chile, który zaczął wyrywać kartki ze swojego notatnika z adresami, nazwiska, numerami telefonów i zaczął je zjadać. Fo powiedział potem, że akcja była inscenizowana, ale takie rzeczy dzieją się naprawdę w innych częściach świata. Właśnie o taki gest mi chodzi. Pewnie nie uda nam się osiągnąć takiego efektu, ale warto mieć w głowie taki scenariusz.

Proponujesz nam teatr publicystyczny. Zresztą na bieżąco rozbudowywałeś tekst sztuki. Pod wpływem jednej ze społecznych akcji w Warszawie scenę z baru "Prasowego". Po co?

- To była ważna akcja, ponad tysiąc osób podpisało petycję w obronie baru. Poza tym "Prasowy" jest kolejnym przykładem polityki miasta, o której między innymi jest ten spektakl, czyli o kwestii własności prywatnej i relacji między tym, co prywatne, publiczne, zawsze powszechnie dostępne. Sceną z baru "Prasowego" tym silniej chciałem usytuować spektakl w kontekście dyskusji toczących się w Warszawie. Zależy mi, żeby działać w konkretnym kontekście, na realnej lokalnej politycznej rzeczywistości - dużo bardziej niż na tym, żeby działać na poziomie teatralnego dyskursu. Nawet jeśli spektakl to czysto teatralna sytuacja.

Nie boisz się, że przez to spektakl szybko się zdezaktualizuje?

- Nie. Nie interesuje mnie robienie spektakli, zwłaszcza za publiczne pieniądze, które mają przysłużyć się głównie twórcom i dać poczucie estetycznej satysfakcji jedynie widzom z wysokim kapitałem kulturowym.

A co cię interesuje?

- Mówienie rzeczy ważnych. Poruszanie tematów, które będą rezonować. Znacznie bardziej niż robieniem spektakli, gdzie najważniejsza jest forma, kolorowe światełka, wielkie mega produkcje, które można z sukcesem wyeksportować. Wolę, żeby moje spektakle podnosiły istotne kwestie, nawet jeśli zejdą z afisza po dwóch miesiącach, niż żeby przez dziesięć lat jeździły po festiwalach i wychowywały pokolenia.

W "Kto zabił Alonę" pojawia się scena, w której pokazujesz, że wiele kontrowersyjnych rzeczy można pokazać w teatrze czy w galerii, bo do teatrów i galerii w zasadzie nikt nie chodzi, bo liczy się forma, skandal, a nie przekaz polityczny wychodzący z tego pola sztuki.

- Przyzwyczailiśmy się już, że teatr jest polityczny i podnosi drażliwe kwestie, ale dalej nie wiadomo, jak ma się to przełożyć na rzeczywistość społeczną poza teatrem. Demirskiemu udało się to osiągnąć w Kiedy przyjdą podpalić twój dom: sprawa wypadku w fabryce Indesit została nagłośniona, śledztwo nie zostało umorzone i zapadł wyrok skazujący szefów fabryki. Karabiny, które robiłem, mało załatwiły w kwestii mieszkaniowej we Wrocławiu.

Wierzysz, że sam teatr coś załatwi? Bez wsparcia mediów, ruchów społecznych?

- Nie wiem. Jestem jednak przekonany, że samo odzyskiwanie języka to za mało. W ten sposób nie załatwi się problemu reprywatyzacji w Warszawie. Super jeśli zamiast o "roszczeniowych lokatorach" zacznie się mówić o "bezprawnie eksmitowanych lokatorach". Ale wolałbym nie musieć mówić ani o takich, ani o takich. W ogóle chciałbym nie musieć mówić o ludziach mających problemy z mieszkaniem.

Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów bardzo czeka na waszą premierę.

- No tak, ale przydałoby się systemowe załatwienie problemu, a nie jedynie robienie spektakli ku pokrzepieniu serc.

Robisz coś w tym kierunku?

- Podpisuję petycję-dzięki temu czuję się lepiej. Chodzę na demonstracje i też czuję się lepiej, mam poczucie wspólnotowości i kilka ładnych zdjęć na facebooku.

W "Karabinach" pracowałeś z lokatorami, w Kto zabił Alonę występują tylko profesjonalni aktorzy.

- Robiąc "Karabiny", nie miałem praktycznie żadnego doświadczenia w pracy z aktorami. Ale wtedy szczególnie ważne było dla mnie wielkie zaangażowanie członkiń i członków Akcji Lokatorskiej z Wrocławia. Ich podejście było nieobciążone myśleniem teatralnym: scena-widownia-światło-słychać-widać. W willi Dzieduszyckich, gdzie odbywał się projekt House of Change, pani Jola, pan Kazimierz, Ewa, Aneta po prostu opowiadali swoje historie. To oczywiście było ryzykowne, ale pewnym sensie ułatwiało sprawę. Nie trzeba było ich przekonywać, że to, co mówią, ma znaczenie, ani tłumaczyć, dlaczego jest ważne. Aktor lub aktorka, jak wychodzi na scenę, musi albo wiedzieć z czyjej perspektywy mówi i jaki ma do tego stosunek albo nie mieć żadnego stosunku i po prostu mówić tekst. Z kolei w przypadku amatorów jest dużo większa odpowiedzialność za wpuszczenie ich w pewną konwencję, ponieważ nie mają przygotowania i nie wiedzą jak bronić się przed reakcjami publiczności, niezależnie czy są one pozytywne czy negatywne.

Masz z nimi kontakt?

- Od czasu do czasu piszemy do siebie, dzwonimy. Może uda się wznowić w Teatrze Polskim we Wrocławiu Karabiny, wtedy byłaby okazja, żeby znowu razem pracować.

Opowiadając o spektaklu, często używasz liczby mnogiej. Kto jest w zespole?

- Dramaturg Szymon Adamczak, scenografka Karolina Sulich, kostiumografka Natalia Burzyńska, choreograf Przemek Kamiński, muzyk Robert Piernikowski, moja asystentka Patrycja Kycia, aktorzy Dramatycznego, Darek Niebudek. Cały sztab osób, dzięki którym ten spektakl powstaje: administracja, zespół techniczny, suflerka, koordynator pracy artystycznej. Jesteśmy młodych teamem. Ja, Szymon i Natalia jesteśmy na początku studiów.

"Przekrój" pisze, że jesteś "głosem polskich oburzonych".

- Bardzo mi z tego powodu wszystko jedno.

Czujesz presję?

- Jest presja, że ma być radykalnie, młodzieżowo i punkowo-anarchistycznie.

A nie jest?

- Jest po naszemu. W tym samym artykule w "Przekroju" jest wypowiedź Macieja Nowaka, że dotykam problemów, którymi nie interesują się moi starsi koledzy, bo - tak jak w przypadku baru "Prasowego" - nie widzą w tym tematu. Tak jakbym miał ich recenzować. Nie po to idziemy zrobić coś w teatrze, żeby recenzować środowisko teatralne, wydaje mi się, że są nieco ważniejsze tematy niż krytyczne odniesienie się do sztuk Warlikowskiego, Strzępki czy kogokolwiek innego. Od tego są recenzenci. Teatr jest dla mnie ciekawe przez to, że jest żywy-nie jest z płyty w kinie, ma większą siłę rażenia, ale też może się dynamicznie zmieniać. Zanim spektakl zacznie jeździć po festiwalach, jest silnie zakorzeniony w danym miejscu i powinien mówić właśnie o problemach, które tej lokalnej publiczności dotykają.

O czym będzie twój kolejny spektakl?

- Chciałbym rozbudować wątek baru "Prasowego", zająć się tematem kontenerów w Poznaniu i poznańskiego Betlejem oraz euro 2012 i stadionów. Ale nie mam pewności, czy którykolwiek z tych pomysłów uda mi się zrealizować. Czekam, aż ktoś mnie znowu zaprosi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji