Artystyczna prowincja
Dziennikarz, który z ust prowincjonalnego aktora Grigorija Michajłowicza Tigrowa, świętującego jubileusz pięćdziesięciolecia pracy na scenie, usłyszy miażdżącą krytykę gry największych gwiazd scen stołecznych, zapyta go w desperacji, kogo w takim razie warto oglądać. "A mnie w Nad Złotym Stawem widziałeś?". Odpowiedź padnie z ust Zbigniewa Zapasiewicza, odtwórcy roli Tigrowa i reżysera "Historii zakulisowych", ułożonych z opowiadań Antoniego Czechowa przez Władysława Zawistowskiego.
Faktycznie, warto obejrzeć Zapasiewicza w przedstawieniu "Nad Złotym Stawem", które jest też przez niego wyreżyserowane, zresztą o niebo lepiej. Jego "Historiami zakulisowymi" od początku do końca rządził, niestety, chaos. A zaczynał się od nieciekawej wizualnie, zagracającej scenę i mało funkcjonalnej scenografii Katarzyny Proniewskiej-Mazurek.
Opowieść, której poszczególne epizody - w końcu to Czechow! - były same w sobie nawet i doskonałe, mocno kulała z powodu niedopracowanych przejść między nimi. Aktorzy, z wyjątkiem znakomitych i jak zawsze znakomicie profesjonalnych: Zapasiewicza i Władysława Kowalskiego (Unyłow), robili wrażenie całkowicie zdezorientowanych. Co wydaje się tym dziwniejsze, że niemała część z nich grała już w "Historiach...", które Zapasiewicz przeniósł przed trzema laty do Teatru TV z o wiele lepszym, notabene, skutkiem.
Środowisko marginalnych aktorów rosyjskich sprzed stu lat, doskonale, acz bezlitośnie opisane przez czułego ironistę Czechowa, na scenie Teatru Powszechnego zostało przedstawione z nieudolnością przyprawiającą o zawrót głowy. Przykro pisać o oczywistościach, ale jeśli w sztuce o aktorskiej mizerii występują pogubieni wykonawcy, efekt jest łatwy do przewidzenia - oglądać się tego nie da. Atmosferę teatru przełomu poprzednich wieków poczułem dopiero pod sam koniec, przy ukłonach, którym towarzyszyły gromkie okrzyki: "Brawo!" i gorące oklaski podrywające sporą część widzów do owacji na stojąco. Efekt klaki jak najbardziej prawdziwy.