Artykuły

Bezbronni

"Woyzeck" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Recenzja Anny R. Burzyńskiej w Tygodniku Powszechnym.

To mógł być niezwykle przejmujący spektakl. Reżyserka nie oparła się jednak pokusie stworzenia sequela obsypanego nagrodami opolskiego "Makbeta".

Uwspółcześnianie "Woyzecka" - dramatu, który wciąż zaskakuje aktualnością, ostrością i nieomal proroczym ukazaniem wynaturzeń "oświeconego" społeczeństwa, bardziej przerażających niż barbarzyństwo wieków dawniejszych - może dokonywać się różnymi sposobami w zależności od wyboru jądra inscenizacji, konkretu, wokół którego budowane będą sceniczne metafory. Maja Kleczewska wyciągnęła zaskakujący (i płodny teatralnie) wniosek z faktu, że Franz (tu: Franek) Woyzeck jest fryzjerem. W kaliskiej inscenizacji prawą część sceny zajmuje drobiazgowo odtworzony zakład fryzjerski, w którym tytułowy bohater wraz z przyjacielem Andrzejem świadczą usługi miejscowym dziewczynom i ważnym osobistościom miasteczka czy dzielnicy. Po drugiej stronie przyciąga wzrok witryna salonu sukien ślubnych, gdzie pracuje dziewczyna Franka - Maria.

Pomiędzy wulgarnymi, prowokującymi strojem i zachowaniem "laskami" a naładowanymi testosteronem łysymi osiłkami Maria i Woyzeck wydają się być istotami dziwnie ambiwalentnymi. Jako jedyni zachowali w sobie coś z dziecięcej czystości, co jednak czyni ich szczególnie bezbronnymi wobec zła. Długowłosy, wychudzony Woyzeck (Sebastian Pawlak), odczuwający i dostrzegający znacznie więcej, niż jest w stanie zrozumieć, budzi agresję innością (i niemęskim zawodem). Ucieka we własny świat (tyleż mu niezbędny, co alienujący go ze społecznej struktury) i zostaje z niego brutalnie przywołany do rzeczywistości. Miłość, jaką okazuje Marii, jest być może jedyną nicią, która łączy go z rzeczywistością, zapewnia równowagę. W przeciwieństwie do innych bohaterów, Franek nie chce bowiem być w centrum uwagi, nie chce być gwiazdą (scena występu w budzie jarmarcznej wystylizowana została na show w rodzaju "Idola"). Ale, ironią losu, zostanie nią, jako obiekt perwersyjnych eksperymentów i morderca.

Pierwszą cechą Marii (Agnieszka Kubies), która rzuca się w oczy, jest jej fryzura - kontrastująca ze zgrabną kobiecą sylwetką gładko ogolona głowa, odbijająca od natapirowanych fryzur i peruk. Jej zachwyt błyszczącymi kolczykami i namiętność do "dominującego samca w stadzie" - Tamburmajora - trudno porównywać z wulgarnością jej koleżanek. Na naszych oczach Maria przeistacza się z dziewczyny w kobietę, pożądającą i pożądaną. Przebieranie się w ślubne suknie i ponaglanie Franka (który najwyraźniej nie dorósł do roli ojca ich nieślubnego dziecka) do decyzji o małżeństwie stanowi wyraz tęsknoty do pewnego ładu i bezpieczeństwa - napad chuliganów na salon w pierwszych scenach spektaklu utwierdza w przekonaniu, że w tym świecie, gdzie zastraszeni szybko zmieniają się w zastraszających, trudno obyć się bez opieki, której Woyzeck na pewno nie jest w stanie zapewnić.

Po akcie zdrady widzimy, jak Maria staje się Marią Magdaleną, ogolona głowa schylona nad Biblią wydaje się być znakiem pokuty. Wątek religijny został w spektaklu Kleczewskiej zaskakująco wyeksponowany: za przezroczystym ekranem-ścianą dyskoteki kryje się wnętrze kaplicy, z ożywającym "cudownym obrazem". Niepokojąca sielankowość, zapowiadająca tragedię ostatniej przechadzki Marii i Franka, półironicznie, półserio oddana została jako kiczowate monidło na tle bluszczu - kojarzyć może się jednak także z obrazem Adama i Ewy w raju, gdzieś między grzechem a wygnaniem. Zabójstwo (paradoksalnie jedna z najmniej brutalnych scen spektaklu) to jednocześnie chrzest i ślub: Woyzeck o mgnienie oka za długo przytrzyma w wodzie sadzawki u stóp ołtarza głowę Marii ubranej w białą, powłóczystą suknię.

Pomimo przejmująco poprowadzonej interpretacji pary głównych bohaterów, kilku świetnych scen i dobrego, wyrównanego aktorstwa kaliskiego zespołu spektakl Kleczewskiej rozczarowuje. Chwyty, które pomogły w zbudowaniu fascynującej i przerażającej zarazem wizji świata w "Makbecie", przeniesione do sztuki Büchnera tracą moc. Woyzeck nie znajduje godnego przeciwnika ani w geju-fetyszyście Kapitanie, ani w Doktorze - groteskowo popiskującym i prężącym się transwestycie. Ważka i do dziś szokująco aktualna warstwa problemowa związana z tymi dwiema postaciami została unieważniona.

Założyć można, że sceniczna rzeczywistość zniekształcona została przez punkt widzenia Woyzecka (przed rozpoczęciem akcji niczym w talk-show wyznaje on: "jestem mordercą"). Sęk w tym, że jak na koszmar zrodzony w głowie bohatera teatralna wizja jest wyjątkowo bezbarwna, pozbawiona sugestywności, którą popychające do mordu majaki powinny jednak mieć.

Monstrualnie grube prostytutki i piosenkę "Cucurucucu" można jeszcze potraktować jako element gry odbijających się w sobie nawzajem cytatów, ale tym razem - w zestawieniu z banałem plastikowych panienek, gangsterów z kijami bejsbolowymi, orgii w dyskotece i aluzji do programów telewizyjnych - nie pomagają one w stworzeniu przekonującej i interesującej wizji teatralnej. Podobnie "uliczne" odzywki postaci, które w zestawieniu z ostrym językiem Büchnera w świetnym tłumaczeniu Piotra Lachmana brzmią po prostu blado i sztucznie.

Zastosowanie tego samego klucza do otwarcia tak odmiennych tekstów dramatycznych, niemal identyczne rozwiązania adaptacyjne, aktorskie i scenograficzne czynią "Woyzecka" irytująco przewidywalnym i - mimo zastosowania mocnych środków - nudnym. Być może widz po raz pierwszy spotykający się z teatrem Kleczewskiej odbierze spektakl bez uprzedzeń; obawiam się jednak, że przy następnej realizacji reżyserka uwolnić się musi od estetyki dwóch ostatnich przedstawień. Inaczej nie uniknie oskarżeń o manieryczność i uprawianie teatralnego recyclingu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji