Spowiedź emigranta
Wprawdzie najnowsza premiera Teatru Ósmego Dnia - powiadają niektórzy - nie rzuca na kolana, ale - tu są wszyscy zgodni - stanowi ważne wydarzenie nie tylko w życiu artystyczno-teatralnym. Po 4 latach przymusowego pobytu za granicą, po 6 latach od momentu utraty warunków do normalnej pracy, Teatr Ósmego Dnia zrealizował pierwszą krajową premierę. Tym samym wznowił w Poznaniu stałą działalność, tyle tylko, że jak niemal zawsze - bez własnej sali.
"ZIEMIA NICZYJA" (w reżyserii Lecha Raczaka) to przedstawienie o dużej urodzie teatralnej (niezależnie od rozmaitych zastrzeżeń, które można by zgłaszać), rozpięte między sceniczną ascezą a teatralnym rozbuchaniem, między groteską i parodią, między aluzjami i cytatami a własną wyobraźnią. Spektakl pełen jest kpiny, drwiny i sarkazmu, a jednocześnie - nostalgii i goryczy, cieniutkiej ironii i łagodnej rezygnacji.
Rozgrywa się jakby między wieżami strażniczymi a murem. Rozgrywa się na tle świetnej muzyki (Lidia Zielińska), bez której nie mógłby chyba zaistnieć w takim natężeniu emocjonalnym. Fortepian (jeden z głównych elementów scenograficznych) jest tu romantyczno-salonowym rekwizytem, żałobnym skrzydłem, pustym, pozbawionym strun "fortepianem Chopina", w którym konspirator znajduje sobie kryjówkę. Spektakl zaczyna się jakby finałem "Tanga" Mrożka, a kończy niemal jak "Słoń" Kopkowa. Zaczyna się tańcem 3 smutnych panów, z tym że zamiast Edka jest przywódca w mundurze i są wiernopoddańcze manifesty pozostałych. Najpierw zatem jest rzut oka w przeszłość niedawną: totalitarna władza, zatomizowane społeczeństwo (każda postać za swoją ramą okienną), zderzenie prozy życia z konspirą i "upupiony" konspirator z wiaderkiem i łopatką. A dalej: jest bezsilność i strach, poczucie straconego życia, jest bierność (samoskrępowanie się sznurami), są pokorne prośby o paszport, słane do najwyższych czynników. A wszystko w groteskowo-sarkastycznym wymiarze.
Jakiś demagog w spódnicy woła:"Tu trzeba żyć, tu trzeba ryć, tarmosić szarą rzeczywistość". Potem, w parodystycznym ujęciu, przygotowania do ucieczki (wyprawy) za granicę. Ktoś ćwiczy angielski, ktoś pyta jak się zachować, by wypaść najlepiej przed komisją, w której zasiada Brytyjczyk. Czy od razu puścić się w cwał, bo tamten zna się na koniach?
Brawurowa, iście cyrkowa, jest scena samej ucieczki. Lotniarz na huśtawce, dwaj faceci na hulajnodze z bocznymi drzwiami samochodu pod pachą, jakaś dama w wehikule (niby skuter, niby kabriolet), a w fotelu - schowany emigrant, natomiast spadochroniarz wisząc w powietrzu "pedałuje" rękoma, przesuwając się niczym kolejka linowa. A potem następuje sekwencja scen gorzkich i komicznych zarazem. Emigranci przeżywają rozczarowania, upokorzenia, frustracje, mają różne fobie, próbują ratować swoją godność. Sceny te przywodzą na myśl "Jezioro Bodeńskie" Dygata. Ale oto nagły triumf- wielka feta na cześć emigranta: tort, lampy, kamery, monitory... i prośby, aby przed kamerą pokazał, jak uciekał, żeby był "za małpę".
A potem znów wraca totalizm, ale w modniejszych strojach i bardziej oświecony. Za chwilę przenosimy się jakby na Sycylię, znaczoną rzędami suszących się koszul, komży itd. Tym razem "ideolo" zmienia się w postać starej, bogatej kokoty, rodzącej pomarańcza. Emigrant pieprzy coś o przesyłce, kokota zaś o tysiącletnich freskach. "Zróbmy sobie razem zdjęcie" - kokietuje. Wcześniej jeden z emigrantów woła: "przyjedźcie do nas, zbudujcie nam nowe domy".
A potem następuje powrót: suną w powietrzu parasole z bagażami. Ciągle mam wrażenie, że spektakl ociera się o aluzje do "Kordiana" (np. sceny spiskowe, w szpitalu wariatów, na Mont Blanc - strażnice, spotkanie z Violettą - kokotą, sceny z dyktatorem itd). I oto krajowa codzienność, którą uosabia kobieta z deską do prasowania. Ale do tej prywatności wdziera się ulica, świat zewnętrzny: ze sztandarem, z odznakami rozmaitymi, z zapobiegliwością w interesach ("Orłom korony dohaftowuję, szpony pozłacam" - woła facet) i z obyczajowym ładem (postać w sutannie jęczy: "Jezus, Maria, ja tego nie wytrzymam", a za chwilę: "ze zwierzętami też nie wolno").
W ostatniej sekwencji aktorzy stawiają tuż przed widzami "mur" z owych ram okiennych. Obie strony dzielą teraz przezroczyste szyby. Przypominają się słowa jednego z aktorów, który w filmie (pokazanym wcześniej) powiedział: kiedy jesteśmy zbyt długo w podróży, zaglądamy ludziom do okien. Tak czynią i teraz z bolesnym napięciem i oczekiwaniem. Wieczni tułacze. A potem zbierają się w głębi, wokół fortepianu. Kobieta zaczyna grać. Nad fortepianem pojawia się oświetlony, kolorowy balon latający. Ten balon to sztuka, wyobraźnia, marzenia, które dają możliwość swobody, ucieczki, oderwania od rzeczywistości? Za chwilę rozsunięte ramy - szyby tworzą szpaler. Widzowie zaproszeni zostają jakby do wspólnej podróży. Czy sztuka będzie w stanie obie strony połączyć?
"Ziemia niczyja" to rodzaj autoironicznej spowiedzi, bardzo osobistego wyznania, w którym dostrzec można odpryski własnej biografii zespołu. Ale jednocześnie w szerszym planie jest to spektakl o polskim losie, o drodze polskiego emigranta, który wraca do kraju. Sądzę, że tym przedstawieniem teatr nie tyle zaczyna nowy etap swej działalności, ile raczej kończy etap dotychczasowy, dzieląc się z widzem sumą paroletnich doświadczeń.