Artykuły

Kocia muzyka

Historię musicalu dzieli się często na epokę przed i po "Kotach". Ten najsłynniejszy utwór Andrew Lloyda Webera wreszcie doczekał się polskiej premiery w warszawskim Teatrze Muzycznym Roma.

Przez wiele lat o legendarnym musicalu można było tylko pomarzyć. Anglicy byli bowiem nieugięci: albo wersja oryginalna, niezwykle kosztowna w realizacji, albo żadna. The Really Useful Theatre Company, firma reprezentująca kompozytora, zmieniła zdanie w 2002 r., gdy 12 maja, równo po 21 latach od dnia premiery, "Koty", wśród uroczystych mów, kilogramów rozsypanego tego dnia konfetti i błysku sztucznych ogni, zdjęto z afisza w londyńskim New London Theatre.

Sympatyczne czworonogi są indywidualistami, Polacy ponoć też, nic dziwnego więc, że Wojciech Kępczyński, dyrektor Romy, postanowił przygotować własną wersję, czyli, jak się to mówi, non-replica production. Dotychczas nie było o tym mowy, czujni Anglicy pomni byli bowiem klęski, jaka wydarzyła się w Budapeszcie, gdzie na podobne przedsięwzięcie poważyli się nasi bratankowie.

W istocie więc, jeśli ktoś zna wersję z Londynu lub nie mniej sławną z Broadwayu, przygotowaną rok po premierze londyńskiej, powinien przygotować się na niespodzianki. Zmieniono choćby scenerię i opowieść o kotach przeniesiono z jakiegoś złomowiska na zagracone zaplecze wytwórni filmowej, gdzie znajduje się m.in. porzucony zabytkowy kinematograf.

W polskiej wersji jest zresztą więcej zmian. Słychać więc wyraźnie, że tłumacz libretta Daniel Wyszogrodzki dość swobodnie potraktował oryginał, bo oto odtłuszczony Kot Bywalec (w wersji angielskiej - Bustopher Jones), ceniący nade wszystko kuchnię i gust, śpiewa: "Kocham jeść w Bristolu, gdzie kapie ze stołu". W innym zaś miejscu Makiawel (w oryginale - Macavity), kot spod ciemnej gwiazdy, przekonuje, że jego odcisków nie ma nawet FBI. Na potrzeby spektaklu stworzono nową choreografię, inaczej też niż w wersjach kanonicznych wystylizowano aktorów. Także ich stroje będące mieszanką nowoczesnej eklektycznej mody, która pozwala łączyć ze sobą choćby kreacje ekskluzywne (futra) i dosyć podłe (podarte t-shirty) odbiegają od oryginału. Wszelkie te innowacje jednak musiały być zatwierdzone przez angielskich producentów, co specjalnie nie dziwi, w przypadku tego spektaklu mamy bowiem do czynienia, jak się rzekło, z legendą kultury popularnej ostatnich dziesięcioleci.

Dlaczego to właśnie "Koty" stały się najsławniejszym musicalem w historii swojego gatunku? Jest co najmniej kilka powodów. Gdy na deskach londyńskiego teatru rozstawano się z tym spektaklem, wzruszony Andrew Lloyd Weber mówił, że to "poezja Thomasa S. Eliota jest ponadczasowa i to ona sprawiła, że Koty oparły się próbie czasu". W istocie bowiem opowieść o odbywającym się raz do roku kocim balu, na którym Kot Nestor (Old Deuteronomy) ma wskazać tego, kto powędruje do kociego raju i dane mu będzie nowe życie, jest oparta na cyklu wierszy angielskiego noblisty "Old Possum's Book Of Practical Cats". I w istocie musical to wyjątkowe połączenie wyrafinowanej, pełnej ironii i humoru literatury ze względnie prostą muzyką popularną.

Weber, przy całej prostocie muzyki, potrafił za pomocą dźwięków oddać rozmaite kocie charaktery. Mamy więc tu zarówno utwory utrzymane w konwencji rockowej (rockmanem jest bowiem Ram Tam Tamek albo, jak kto woli, Rumtumtugger), tematy jazzowe znakomicie oddające koci sposób poruszania się, jak i symfoniczny patos, gdy Kot Nestor w finale oznajmia, że "koty są bardzo podobne do ciebie". Nie ma jednak klasycznego musicalu bez wielkiego przeboju. Któż nie zna lirycznego wyciskacza łez "Memory" ("Pamięć"), śpiewanego swego czasu przez takie gwiazdy jak Barbra Streisand czy Barry Manilow. Skrupulatni znawcy doliczyli się około 150 wersji tej piosenki, której popularność nie słabnie. Na marginesie warto pamiętać, że autorem słów jest w tym przypadku nie Eliot, lecz Trevor Nunn, reżyser londyńskiego spektaklu.

Jednak "Koty" to nie tylko libretto i muzyka, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie, lecz także (niektórzy twierdzą, że przede wszystkim) taniec i konwencja bliska wrażliwości współczesnego widza. W istocie bowiem musical ten pokazał, że ruch sceniczny jest równie ważnym elementem jak umiejętności wokalne i nie przypadkiem jedną z kluczowych scen jest kilkunastominutowy tańczony finał aktu pierwszego, czyli Dachowy Bal (The Jellicle Bali). Scena ta w wersji londyńskiej uchodzi dziś już za klasyczny przykład tańca jazzowego.

Niewątpliwie też "Koty" stały się źródłem inspiracji dla piosenkarzy pop w pierwszej połowie lat 80., gdy nagle odkryto, że na teledyskach nie tyle liczy się śpiew, ile rozmaite wygibasy, co pokazał choćby Michael Jackson w pamiętnym wideoklipie do piosenki "Thriller". Między "Kotami" a teledyskami jest jeszcze jedna zbieżność: w musicalu tym, podobnie jak w piosenkach telewizyjnych, zrezygnowano z tradycyjnej opowieści i spójnej fabuły; spektakl ten bardziej przypomina mozaikę, na której pokazano niezależnie od siebie różne postaci i charaktery.

Jest wreszcie jeszcze jedna cecha przesądzająca o długowieczności "Kotów". Historia o czworonogach pozbawiona jest ciśnienia historii, czego przykładem inne znane musicale Andrew Lloyda Webera. "Jesus Christ Superstar" z 1971 r. to przecież opowieść tyleż o Chrystusie, co o długowłosych kontestatorach i czasach dzieci-kwiatów, z kolei "Evita" ze sławnym przebojem "Don't cry for me Argentina" to historia o czasach panowania Juana Perona i o jego małżonce, w oczach ludu uchodzącej za niemal świętą. "Koty" tymczasem przypominają klasyczną bajkę, gdzie pod postacią zwierząt skrywają się rozmaite ludzkie typy. I właśnie ta alegoryczna wymowa musicalu, który nie rości sobie pretensji, by portretować jakieś środowisko, odtwarzać realia epoki lub zmagać się z polityką, sprawia, że spektakl z równym zainteresowaniem może być oglądany na Broadwayu, w Meksyku i w Korei, bo i tam był pokazywany.

Polskie "Koty" wpisują się w linię repertuarową Teatru Roma prowadzonego przez Wojciecha Kępczyńskiego, który postanowił przybliżyć polskim widzom najbardziej znane musicale. Mieliśmy więc już i "Grease", i "Miss Saigon" (spektakl nadzorowany przez Camerona McKintosha, z którym prowadzono negocjacje w sprawie "Kotów"), logiczną kontynuacją był więc grany na świecie już nie przez lata, ale dziesiątki lat utwór Webera. I trzeba dodać, że reżyser dołożył starań, by i o najnowszym spektaklu było głośno.

Kępczyński połączył tym razem zarówno znanych już wykonawców jak i młode talenty wyłonione podczas ogólnopolskiego castingu. I bez wątpienia w "Kotach" kilka ról zapada w pamięć. Wiadomo, że w tym spektaklu kluczową rolę odgrywa Grizabella, niegdyś pierwsza kocia dama, która straciła swój blask i żyje opuszczona przez swoich towarzyszy. Otóż w tej roli nie można przesadzić, łatwo bowiem popaść w tani sentymentalizm, zwłaszcza gdy jeszcze trzeba wyśpiewać "Memory". Nic więc dziwnego, że w tej roli obsadzano wybitne gwiazdy: w wersji londyńskiej - Elaine Paige, w broadwayowskiej - Betty Buckley. W konfrontacji z nimi Izabela Zając wypada całkiem, całkiem, a przede wszystkim potrafi nadać granej przez siebie postaci rys tragiczny i stworzyć za pomocą gestów etiudę o samotności.

W podobnym duchu Tomasz Steciuk (w "Grease" grał rewelacyjnie rolę Anioła) stworzył rolę starego kota teatralnego Gusa, mówiącego przy szklaneczce czegoś mocniejszego o niegdysiejszych wyczynach. Właściwie te dwie role decydują o wymowie warszawskiego spektaklu opowiadającego w nienatrętny sposób o samotności, sile wspomnień, ale i o tym, że można mieć zawsze jeszcze jedną szansę albo kolejne wcielenie. Partie młodych, pełnych werwy czworonogów są tu jedynie kontrapunktem dla tej melancholijnej w sumie opowieści.

Twórcy spektaklu zadbali także i o to, by przepoczwarzanie się w zwierzęta nie wypadło głupio i prymitywnie. Aby więc nauczyć się kocich ruchów, w charakterze konsultanta zatrudniono lekarza weterynarii specjalizującego się w "psychice i anatomii kotów". Z kolei zastawę kuchenną dla

Kota Bywalca zaprojektowano trzykrotnie większą od naturalnej, jako że puszyste zwierzaki widzą otaczające nas przedmioty w innej skali. Jeśli do tego dodać jeszcze, że po raz pierwszy - zgodnie ze standardami obowiązującymi na Broadwayu i w innych zacnych teatrach muzycznych - orkiestrę umieszczono w innym pomieszczeniu, a zespół aktorów widzi dyrygenta na monitorze zawieszonym nad publicznością, to widać skalę pracy włożoną w przygotowanie tego spektaklu.

Byłoby lepiej, gdyby zrezygnować z niepotrzebnej introdukcji, oto bowiem podczas uwertury jesteśmy raczeni filmem z widokiem Warszawy, Pałacu Kultury, hotelu Sobieski czy wreszcie swojskich dachówek, po których to właśnie, jak należy mniemać, będą wspinały się koty. Taki rys współczesności wydaje się tymczasem zbędny. Wystarczy przecież spolszczenie imion bohaterów, dodanie postaci niewystępujących w oryginale czy uwspółcześniony przekład libretta, by wiedzieć, że muzyczna powiastka o kotach to szlachetna rozrywka, która ciągle daje do myślenia i to nie tylko rodakom Eliota i Webera. Już lepiej zostać przy imponującym nieboskłonie i księżycu najczęściej towarzyszącym kociej muzyce. Chociaż - i to należy polskim realizatorom zapisać na plus - mimo niepotrzebnego niekiedy upolszczenia, nie zamieniono "Kotów" w żadną śpiewaną satyrę, a do takich działań polscy twórcy miewają ciągoty.

Jak powszechnie wiadomo - a pisał o tym przecież i Eliot, i słychać tę myśl w musicalu - koty mają niejedno wcielenie i życie. Ile razy ożyją na scenie Teatru Roma, to już zależy od widzów i formy zespołu. Na razie można przewidywać, że ożywać będą nie raz.

50 milionów widzów

Światowa premiera "Cats" odbyła się 11 maja 1981 r. w New London Theatre. W ciągu 21 lat, gdy spektakl nie schodził z afisza, zagrano go 8949 razy. "Koty" stały się najdłużej granym spektaklem w historii musicali brytyjskich wyprzedzając inny przebój Webera "Jesus Christ Superstar". Spektakl pokazywano dotychczas w 26 krajach i 300 miastach. Na całym świecie zgromadził pięćdziesięciomilionową publiczność. "Koty" przetłumaczono na 12 języków (m.in. japoński, norweski i włoski). W Szwajcarii wystawiano je po niemiecku i angielsku, obie wersje przygotowała ta sama obsada aktorów. W samym Londynie "Koty" przyniosły zysk 136 min funtów, zaś na całym świecie - 2 mld dol. Przebój "Memory" nadawany był przez stacje radiowe w Anglii ponad 53 tys. razy. "Koty" to także pierwszy musical w historii, który związany jest z ogromną liczbą gadżetów: od czapeczek i t-shirtów po figurki prezentujące kocich bohaterów. Znakiem firmowym znanym na całym świecie jest logo musicalu: żółte kocie oczy na czarnym tle.

Koty literackie

Ze względu na złożoną i zróżnicowaną symbolikę koty pojawiają w rozmaitych wcieleniach. W znanym wierszu Charlesa Baudelaire'a "Koty" zwierzęta są związane z erotyzmem i zmysłowością. "Na pufie pojubilerowej rozwalił się w nonszalanckiej pozie trzeci kompan, przerażających rozmiarów czarny kocur z kieliszkiem wódki w jednej łapie i widelcem - na który zdążył już nadziać marynowany grzyb - w drugiej". Tak oto poznajemy się z kotem Behemotem z "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa - istnym wcieleniem siły szatańskiej. Jednym z najdziwniejszych zwierząt w literaturze jest kot z Cheshire, postać z "Alicji w krainie czarów" Lewisa Carrolla: "Dlaczego pani kot się tak uśmiecha?" - pyta główna bohaterka. "Bo to jest kot z Cheshire" - odpowiedziała Księżna. Zwierzak ów miał tę właściwość, że stopniowo zanikał: od ogona poczynając, a na uśmiechu kończąc. Wreszcie w kulturze popularnej zapewne najbardziej znaną kocią postacią jest Selina Kyle, czyli Catwoman z komiksowych opowieści o Batmanie. Kobieta-kot

to jeden z najważniejszych czarnych charakterów w tej obrazkowej opowieści. Uwielbia klejnoty, kocha się w Batmanie (człowiek-nietoperz nie jest przy tym nieczuły na jej wdzięki), no i jest miłośniczką puszystych zwierzaków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji