Artykuły

Pamięć znaczy wolność

Po ośmiu latach na opolską scenę powrócił monodram "Śmierć pięknych saren". Dla tych, którzy już go widzieli - sposobność przypomnienia, dla tych, którzy pierwszy raz - znakomita okazja zetknięcia się z niezwykłą prozą Oty Pavla w bardzo dobrej interpretacji Jacka Dzisiewicza.

Ota Pavel, czeski reporter i sprawozdawca sportowy w wieku 33 lat zapadł na chorobę psychiczną. Jego zbiór opowiadań pod wspólnym tytułem "Śmierć pięknych saren" powstał w szpitalu psychiatrycznym. "Dostałem pomieszania zmysłów na zimowej olimpiadzie w Insbrucku. Mózg mi się pomieszał, jak gdyby spłynęła mgła z Alp." - pisze w Epilogu. Dla czytelnika te słowa są pełnym zaskoczeniem. Lektura autobiograficznych opowiadań, wspomnień ze świata dzieciństwa - jego krajobrazów, przeżyć, najbliższych bohaterowi ludzi - w najmniejszym stopniu nie zapowiada takiego finału. Epilog stawia jednak ich treść i znaczenie w zupełnie nowym świetle.

Teatr pozbywa się momentu zaskoczenia. Słowa Epilogu spinają przedstawienie klamrą. Sytuacja jest jasna od początku - bohater jest człowiekiem cierpiącym na chorobę psychiczną, rzecz dzieje się w szpitalu. Wymowa przywoływania wspomnień - nie tyle ich treść, co właśnie proces wydobywania ich z przeszłości - jest wyraźna i czytelna. Tu nie chodzi o zapis, tego, co minione, to nie wyraz tęsknoty za tym, co najpiękniejsze w życiu człowieka. Dramatyczna gra toczy się o sens życia, o samo życie wreszcie. "Iść całe kilometry za pstrągami, pić wodę ze źródeł, być samotnym i wolnym przynajmniej godzinę, dzień albo nawet tygodnie i miesiące (...). To właśnie jako rybak nauczyłem się cierpliwości, a wspomnienia pomagały mi żyć". W tych słowach nie ma przesady. Wspomnienie, mozolne zbieranie okruchów życia, to walka o scalenie, rozsypanego i pomieszanego jakąś nagłą a nie pojętą siłą, świata oraz własnej tożsamości.To również proces odzyskiwania wolności. O tym także jest przedstawienie - o wolności, która bierze się z wewnętrznej siły człowieka, nawet jeśli jego ciało zamknięte jest za kratami.

Dochodzenie bohatera do tej ostatecznej konstatacji zostało w przedstawieniu bardzo klarownie i dobitnie wyrażone dzięki precyzyjnemu zmysłowi reżyserskiemu, w którym nadrzędnej idei ściśle podporządkowano wszystkie elementy wizji teatralnej, z dominującą rolą scenografii.

Na początku scena tonie w bieli. Krata, biurko, kozetka lekarska oznaczają po prostu szpital, ale też miejsce zniewolenia, gdzie "jest się skazanym bez sądu". Wielkie połacie płótna, tworzące bezkształtne pagóry, symbolizują ów "zaćmiony mgłą mózg", zdezintegrowaną osobowość. Wyłaniające się spod nich stopniowo meble z miejsc wspominanego dzieciństwa, będą znaczyły postępujący proces ponownej wewnętrznej integracji. Reżyser odrzuca powszechne rozumienie symbolicznej wymowy bieli - nie tylko znaku czystości i niewinności, ale i rozumu (wymienia je Kopaliński w swym "Słowniku symboli"). Zaprzecza też powszechnej interpretacji znaku kraty. Bohater, zaczyna i kończy swój monolog zwrócony do niej twarzą. Jeśli jednak na początku stanowi ona absolutne ograniczenie dla jego ciała i umysłu, granicą jego wolności, to na końcu ogranicza już tylko swobodę ciała. Wolności wewnętrznej, wolności uświadomionej nie jest w stanie powstrzymać.

Monodram to, jedna z najtrudniejszych dla aktora, sztuka nieustannego skupiania uwagi widza na tekście i sobie samym. Dzisiewicz nie pozwala swej publiczności ani na chwilę oderwać od siebie oczu, ani na chwilę przestać słuchać, myśleć i czuć razem z nim. Nie pozwala na głębszy oddech, który mógłby zakłócić odbiór. Kilkadziesiąt minut z zapartym tchem można śledzić tylko aktorstwo pełne, bogate i dojrzałe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji