Artykuły

Jaskinia filozofów (List do reżysera ***)

TO ZOBOWIĄZUJE! Raptem włazisz w towarzystwo Homera, Sokratesa, Platona, Kritona, Ksantypy, Zbigniewa Herberta i Lucyny Tychowej, słowem: uroczysty benefis zmarłych i żywych sław historii starożytnej i nowszej. Gdyby do tego dodać Chrystusa, epizod z wojny chłopskiej w Niemczech i Gabrielę Zapolską obraz byłby pełny, albo prawie pełny i wówczas mógłbyś powiedzieć, ze dzieje ludzkości już nie mają przed tobą tajemnic. No, parę drobiazgów zostało co prawda na boku, ale to sprawa do darowania: reszty możesz się dowiedzieć z sąsiedniej sceny teatru wykupiwszy bilet na żywe obrazy historyczne, które od godziny siódmej do północy tak zajmująco przedstawiono w spektaklu "Diabeł i Pan Bóg". Ale dajmy pokój Sartrowi. Kim dlań Hekuba, kim on dla Hekuby. Gorzej, że awangarda angażuje duchy znakomitych zmarłych aby ci zakomunikować ze śmiertelną powagą parę myśli co nie nowe, jak gdyby się wstydziła wykrztusić - banał we własnym imieniu. Ludzka rzecz i zaręczam, że gdzieś prowadzi. Wystarczy trochę charakteru a na nim filozofom zbywać nie może, trudno, tak uczył Sokrates.

"Sokratesie, ty zawsze jakoś tak kręcisz: odrywasz sobie najbardziej podchwytliwe słówko, tego się trzymasz i czepiasz drobiazgów, a nie walczysz o całą kwestię, o którą chodzi" - pamiętając napomnienie Hippiasza już bez zwłoki ładuję się w sam środek jaskini. Pierwszeństwo ma Homer. Oto właśnie ślepnie i zamiast kończyć "Iliadę" zaczyna mówić wiersze Zbigniewa Herberta. Biję się w piersi: cenię poezję jednego i drugiego, ale nigdy nie wpadło mi do głowy, aby czytać ich razem. Jeśli już tak przyduszono mnie do muru, dobrze, powiem: wolę Herberta cytującego Homera, od Homera cytującego Herberta. Wiem, wysoko stawiasz utwór Herberta o piątym palcu jego lewej ręki, oraz o kamyku samym w sobie, ale nie przypuszczam, żebyś miał cierpliwość zapoznać się z obydwoma utworami o ile by pochodziły od Homera. Wykluczone! Rozumiem, że z tragicznego zakłócenia wszelkich miar wywodzi się ta nagła potrzeba kostiumu. Ale kostium przy pewnej cierpliwości dałby się jakoś trafniej dobrać. Do diabła z Homerem, chodzi o Herberta. Jowita Pieńkiewicz jest innego zdania, martwi się bezustannie Homerem i w rezultacie pierwsza jednoaktówka wieczoru: "Rekonstrukcja poety" miała smak szkolnego przedstawienia napisanego przez najpojętniejszego ucznia w klasie, któremu pomagał nauczyciel języków. Przy odrobinie humoru, zachowaniu tempa, elementarnej wyobraźni z jej strony rzecz stałaby się znośnym żartem scenicznym, a więc tym, czym w istocie jest. Najpierw powinna uprzytomnić sobie, że to nie o Homera chodzi, tylko "Homera" z burleski Herberta, i wszystko już od tego miejsca poszłoby gładko. Miała okazję urządzić zabawę w teatr; pokazać nam jak Homer ślepnie, i zamiast eposu o wojnie trojańskiej raptem zaczyna deklamować nowoczesne liryki. Trochę świadomości stylu, konwencji - i burleska gotowa. Nie przypuszczam, aby Herbert był tak pozbawiony poczucia humoru jak Jowita Pieńkiewicz. Bolesław Płotnicki grał akurat jak chciał, najwyraźniej nie podpowiadał, i dobrze, bo obejrzałem co absolwentka potrafi. A potrafi udawać starego zamyślonego nad światem profesora greki.

Brnijmy dalej, między filozofów. Mija parę tysięcy lat, o Homerze słuch zaginął, wyręcza go Eugeniusz Ionesco, mistrz antyteatru. Ona, on, konający człowiek za ścianą. Styl ulega natychmiastowej przemianie, i kostium i idea sceniczna. Dwoje ludzi w oczekiwaniu na śmierć trzeciego człowieka ma przed tobą odegrać tragifarsę powszedniego koszmaru. Człowiek umiera? Nic naturalniejszego niż pobiec po doktora, zagotować herbatę, kupić kwiaty, bo ja wiem co? Ale nie, człowiek umiera z podtekstem. Dawniej ludzie umierali bez podtekstu, trudno, czasy się zmieniły, spłaćmy dług epoce. A co znaczy spłacić dług epoce? Trzymają cię tak długo w napięciu, aż pojmiesz że życie jest zwłoką, i wyczekiwaniem na śmierć, że piekło to inni bo mnożą tylko ilość luster w których się przeglądasz. Drugi nie wyzwala nawet w tobie nienawiści, ale machinalne, ale ślepe okrucieństwo. To musisz sobie koniecznie uprzytomnić, potem człowiek zza ściany może zdychać. Skończył się podtekst, antydramat, kłopot z ciasnym mieszkaniem i oto masz "Drugi pokój". Nie trudno zauważyć, że w tym miejscu zaczyna się następny antydramat, bo los nie wysila swej fantazji i z niezmienną monotonią każe wszystkim po kolei od Adama i Ewy, aż po Lucynę Tychową i Zbigniewa Herberta grać tragifarsę czystego bytu. Nie ukrywam swojego znudzenia taką filozofią, ale też nie mam pretensji do autora. Dał przebitkę modnej orientacji, która kursuje na rynku od paru sezonów, bezbłędnie utrzymał dialog w obranej przez siebie konwencji, doprowadził rzecz do końca z niesłabnącym ani na chwilę, instynktem stylu, powielił inteligentnie wzór, wywiązał się z literackiej zabawy. Natomiast Lucyna Tychowa wyreżyserowała tekst w tak zapamiętałym skupieniu, jakby już w ogóle nie miała pojęcia skąd rzecz się wywodzi. Zamiast Ionesco pokazała strzęp Zapolskiej. Rozproszyła dyscyplinę, ostatecznie rozchwiała konstrukcję, dosyć zwartą, na swój sposób udaną, po której widz mógł się spodziewać najwięcej tego wieczoru, pomiędzy wiązania zamkniętej struktury wsączyła pokost komedyjki rodzajowej, stary, brudny, trącący niegdysiejszym naturalizmem. Płacz i zgrzytanie zębów. Trochę farsa obyczajowa, a trochę scenka z municypalnej kostnicy. Utrzymać klimat nudy i napięcie koszmaru w sztuce opartej na retardacji niesłychanie łatwo. Reszta jest milczeniem umierającego za ścianą. W epoce powszechnej nadświadomości zadanie miała nad wyraz proste.

Nie jesteś zwolennikiem środków radykalnych, ale stanowczo zażądałbyś otrucia Sokratesa, gdyby wygłosił podobne zdania, jakie w sztuce Herberta wygłasza. Co to ma znaczyć?... "Dwa potwory walczą o ciebie, potwór poezji i potwór rzeczywistości"... "w kwiecie wieku do kolan martwi"... Kazać Sokratesowi rozpowszechniać takie kwestie ze sceny znaczy popełniać nieobliczalne nadużycie. Sokratesa można kreować na błazna, mędrca, mistyfikatora, moralistę, pederastę, nieuka, demagoga i brudasa, pytanie czego się w postaci szuka. Ale wmawiać nam, że był tylko niezręcznym gadułą, jakaś w tym przesada. Herbert zapomniał, że za postacią wlecze sią ogromny komentarz. Gdyby wybrał jedną maskę Sokratesa mógłby na swoje wyjść od biedy. Pragnął odsłonić wszystkie maski naraz, powiedzieć prawdę o Sokratesie, położył się na tym, bo to szalone zadanie. Nawet Platon z pomocą Dejmka nie poradzili mu. Oglądałem przedstawienie łódzkie, widziałem Butryma; szlachetne przedsięwzięcie pedagogiczne, teatru za grosz. Jeszcze mniej niż w "Jaskini filozofów". Bo jednoaktówka Herberta ma jednak zarys akcji scenicznej gwarantującej żywość widowiska. Noemi Korsan zdała sobie sprawę z jednej prostej rzeczy, że suma komentarzy przerasta i temat, i postać, i autora. Obroniła się humorem. Interludia komiczne ułatwiły jej zadanie, ale też skwapliwie z tego skorzystała. Dosyć roztropnie obsadziła role, czego nie można powiedzieć ani o Pieńkiewicz ani o Tychowej. Przedstawienie zachowało dowody jej inwencji. Umie pokierować aktorem, ma wyobraźnię, pamięta że kilkanaście metrów kwadratowych sceny to dosyć obszerne miejsce aby wielu ludzi naraz mogło się swobodnie poruszać, mówić, bawić nas i zajmować tym o co chodzi autorowi. A chodzi mu o sprawy, jak widać z przeglądu trzech jednoaktówek, dosyć sprzeczne, wykluczające się stylistycznie i myślowo. Widzę w warsztacie zadatki elementarne, na początek sporo; nadmiar zastanowienia nad "wizją sceniczną" Korsan nie sądzę aby był celowy. Miała do dyspozycji Henryka Bąka i Edmunda Fettinga. Nie przegapiła okazji współpracy z nimi. Miała też bodaj najtrudniejszy tekst, a to trzeba zaliczyć.

Warsztat młodego reżysera: jak sprawdzisz jego gust? Trafne odczytanie tekstu? Jego świadomość stylu? Wyobraźnię sceniczną? Zdolność pokierowania aktorem? Wiele pytań się ciśnie, tym trudniejsza odpowiedź, im mylniej wybrany temat. Czy przypuszczasz że debiut dramaturga mógł się stać egzaminem reżysera? Na takich eksperymentach traci literatura i teatr. W rezultacie nie sprawdzono młodych reżyserów. Zbigniew Herbert nie przeszedł próby sceny. W jakiś sposób odebrano mu szansę. Im wszystkim, Herbertowi, bo musi dźwigać na sobie dodatkowo niedojrzałość trzech reżyserów. Pieńkiewicz, Tychowej i Korsan, bo obarczono je zadaniem wcale nie oczywistym. W sumie, jaskinia filozofów, dużo hałasu, mędrkowania, pozorów pretensji do świata, ot tak, i nie w porę - mało rzeczywistego namysłu, krytycyzmu, propozycji własnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji