Aischylos i Sofokles w jednym widowisku
Z tego, cośmy na scenie Teatru Powszechnego w Warszawie zobaczyli, wolno sądzić, że nie miało to być ani "Siedmiu przeciw Tebom", ani "Antygona". Z materiału obu sztuk antycznych pragnęli realizatorzy zbudować widowisko autonomiczne, które znaczyłoby coś nowego. Zamiar nie powiódł się. Nowe znaczenia, w zamierzeniu bardziej współczesne, okazały się w realizacji mgliste, a w całym tym zagmatwaniu zabrakło sensu.
Z "Siedmiu przeciw Tebom" i "Antygony" usiłowano zrobić jedną sztukę. Nie miało to być połączenie mechaniczne (Aischylos, antrakt, Sofokles), lecz "organiczne". Irena Babel, inscenizator i reżyser, włożyła najpierw wiele trudu w opracowanie i połączenie obu tekstów. Nie zwróciła jednak dostatecznej uwagi na fakt, jak różne rzeczy usiłuje połączyć w jedną całość. Sens tego połączenia daje się wytłumaczyć właściwie tylko niejakim ciągiem fabularnym mitu, wiodącym od "Siedmiu przeciw Tebom" do "Antygony". Jest to w istocie związek bardzo, aż prymitywnie powierzchowny. Z tragedii Aischylosa możemy bowiem poznać wypadki poprzedzające akcję "Antygony", dowiedzieć się, jak to się stało, że Eteokles i Polineikes polegli z bratobójczej ręki. I nic więcej nie łączy obu tragedii, wszystko inne raczej je dzieli. Dzieli je przede wszystkim ta pouczająca różnica pomiędzy obu wielkimi Grekami, o której słusznie mówi program Teatru Powszechnego.
Odnoszę wrażenie, że intencje realizatorów były bardzo szlachetne. Że miało to być przedstawienie przeciwko wszelkiemu złu świata. I sądzę, że gubi je ta właśnie ogólnikowość protestu. Ta ogólnikowość, która chcąc załatwiać wszystko, nie załatwia niczego. Początek przedstawienia, toczący się na materiale "Siedmiu przeciw Tebom", ma wymowę ogólnie antywojenną. W muzyce Augustyna Blocha, ilustrującej walkę o miasto, słychać pikujące samoloty i przeraźliwe detonacje wybuchających pocisków.
To jeszcze można wytrzymać. Ale zaraz zaczyna się akcja "Antygony". "Antygona" najbardziej ucierpiała na mariażu z tak ujętymi kawałkami "Siedmiu przeciw Tebom". Wcale nie wzmógł się jej wyraz tragiczny, bo wszystko nadal było tylko "anty". Bez głębszego wnikania w istotę sporu i konfliktu tragicznego, konfliktu, który nosi w sobie przede wszystkim sama bohaterka. Od początku do końca wszystko było przeciwko Kreonowi jako złemu, niemądremu władcy. A więc najpierw była zła wojna, a potem złe zarządzenie króla. Natomiast tragedii, ani tej prostej, surowej, bardzo jeszcze retorycznej z Aischylosa, ani tej, o ileż bardziej skomplikowanej, wysubtelnionej, wzbogaconej nową techniką dramatyczną, z Sofoklesa - nie było wcale. Jakby jako ekwiwalent za brak dostatecznie przemyślanych treści, otrzymało widowisko "inscenizację plastyczną" (tak napisano na afiszu) Krzysztofa Pankiewicza. Bardzo irytującą inscenizację, w której brak skromności scenografa święci prawdziwe triumfy. Jest ona w tym przedstawieniu niesłychanie natrętna, wciska się na scenę wszelkimi sposobami i wszelkimi sposobami utrudnia zadanie aktorom.
Najbiedniejsi są w tym przedstawieniu aktorzy. Myślę, że w ogóle nie zajmowano się problemem, jak grać w tragedii antycznej. Musieli bowiem, każdy na swój sposób, borykać się z pytaniem, co mają grać w swoich postaciach. A poza tym, jak mają się poruszać w kostiumach Pankiewicza. Faktura płaszcza Kreona, który niesamowicie szeleści i w którym nie sposób usiąść, pozostanie niezapomniana zarówno dla grającego tę rolę Kazimierza Talarczyka, jak i dla patrzących na jego wysiłki aktorskie. Kilkoro aktorów, każdy na swoją rękę, zdołało przedrzeć się przez mroczną, niezorganizowaną aurę widowiska i przekazać coś prawdziwego. Należą do nich niewątpliwie Janina Nowicka w roli Antygony (choć jest to Antygona potrójnie samotna), Zofia Kucówna w Chórze kobiet, Juliusz Łuszczewski w świetnie powiedzianym przemówieniu wróżbity Tyrezjasza, a także Wojciech Rajewski jako Strażnik i Stanisław Brejdygant jako Hajmon. Są to jednak wysiłki samotne i rezultaty chwilowe, które nie zaważyły niestety na wyniku całości.
Aktorzy muszą poza tym mówić dwoma zupełnie innymi językami: językiem przekładu Stefana Srebrnego (Aischylos) i Ludwika Hieronima Morstina (Sofokles). Ów językowy mariaż daje ze sceny rezultaty fatalne i musi przykro uderzać każdego słuchacza.