Artykuły

Siedmiu przeciw Antygonie

Od wielu lat szuka się na całym świecie sposobu wystawiania klasycznych tragedii greckich. Reżyserzy przerzucają się od absolutnego uwspółcześnienia do muzealnych rekonstrukcji. Od areny do sceny pudełkowej. Od przekładu prozą do mozolnego odtwarzania rytmiki greckiego wiersza. To samo wreszcie zaczęto robić przez dwa ostatnie sezony i w naszych teatrach. To samo jest w przedstawieniu "Antygony" i "Siedmiu przeciw Tebom" w Teatrze Powszechnym, tylko że mamy tam wszystkie koncepcje naraz. Zaczyna się od wystawy rzeźby, a właściwie od siedmiu - zresztą pięknych - rzeźb, stojących na pustej scenie, na białych postumentach, takich samych jak w Zachęcie. Potem następuje Parodos. Ale to tylko trzy panie, które mówią osobno. A więc jest koncepcja rozbicia chóru. Jednocześnie ten chór tańczy i zawodzi pół śpiewając, co jest znowu ukłonem w stronę rekonstrukcji. Wreszcie wchodzą protagoniści ubrani w stroje podobne do greckich, tylko że Pankiewicz, od dawna hołdujący abstrakcji organicznej, porozbijał je trochę falistymi liniami i zmienił im fakturę. Te kostiumy są zupełnie dobre. Następnie jednak zaczyna działać maszyneria teatralna. Słychać muzykę, zapalają się reflektory zza kulis i podciągane na sznurkach rzeźby rozpadają się, ukazując tekturowe wnętrza. Z góry, na cugach zjeżdża postrzępiony ferm. Na scenie zjawia się Antygona i Ismena, obie są ubrane w wydekoltowane suknie i zaczynają mówić do rymu. "Siedmiu przeciw Tebom" wystawiono w przekładzie Stefana Srebrnego. Jego przekład Aischylosa jest swoistym majstersztykiem. Próba oddania w języku polskim zmiennych stóp wiersza antycznej tragedii, to w wielu wypadkach wspaniałe osiągnięcie. Nieznośne natomiast są niektóre archaizmy. Na antyk wciąż nie umiemy patrzeć inaczej, jak poprzez Młodą Polskę. Zresztą wszelkie próby archaizacji w stosunku do literatury greckiej prowadzą z góry do anachronizmu. Nawet przekład w języku starocerkiewnym nic by tu nie poradził. Jednakże tekstu Srebrnego słucha się z podziwem. Natomiast pomysł połączenia go w jednym przedstawieniu z Morstinowskim przekładem "Antygony" to co najmniej nieporozumienie. To także nie jest zły przekład. Tylko w zupełnie innej poetyce. Jest o wiele gładszy, choć nie brak i w nim nieszczęśliwych archaizacji. Nie ma też ambicji oddania rytmiki greckiej. Jest przede wszystkim rymowany, aktorom łatwiej go mówić i widzom łatwiej zrozumieć, co mówią, ale to mała pociecha. W "Antygonie" zmieniony jest zresztą nie tylko styl przekładu, zmieniona jest także koncepcja "inscenizacji plastycznej". Teraz, nie wiadomo czemu, przenosimy się do Japonii. Choć nie całkiem. Na scenę wbiega trzech Yul Brynnerów i pląsa trzymając w rękach greckie maski. Zjawia się Kreon w stroju samuraja i Antygona z deską przywiązaną do pleców. Kurosawa sfilmował japońskiego "Makbeta" i miało to istotny artystyczny sens. Ale czemu na warszawskiej scenie mieszać elementy teatru greckiego z japońskim? Tego chyba nikt nie pojmie. Zresztą na tym nie koniec, bo Hajmon i Antygona nie są absolutnie ucharakteryzowani, są uczesani zupełnie współcześnie, niemal prywatnie. A więc jeszcze jeden symbol. Jeszcze jeden pomysł, jeszcze jeden dowód przerostu inwencji. Żaden z tych pomysłów nie jest zresztą zły. Poszczególne rozwiązania plastyczne są interesujące. Wiele scen rozegranych jest bardzo dobrze. Tylko wszystko razem do niczego nie prowadzi.

Najdziwniej czują się tu aktorzy. Nie wiedzą co grają. Są czasem źle obsadzeni, w jednym wypadku (Wojciechowski), to sprawa nagłego zastępstwa. Wszyscy prawie bardzo źle mówią, tylko że trudno w jednym i tym samym przedstawieniu mówić dwoma rodzajami wiersza i w dodatku co chwila zmieniać tonację. Zwycięsko wybrnęła z tego Kucówna (przodownica chóru kobiet), to naprawdę interesująca i chyba za mało wykorzystywana aktorka. Jest też jedna bardzo dobra rola: Nowicka jako Antygona. Zagrała ją ona wbrew wszystkiemu, skrępowana kostiumem i sytuacjami potrafiła wybić się absolutnie na czoło przedstawienia. Przywiązana do deski nie mogła zagrać właściwie nic. Potem nie starała się przekrzyczeć partnerów i przytłaczającej dekoracji. Choć miała do tego zupełne prawo. Nowicka zresztą nie fascynuje, nie ma nadmiaru ekspresji oczu, ani gestu, buduje swoje role z drobnych ułamków, delikatnych poruszeń, spojrzeń ale buduje je bardzo konsekwentnie. Jej Antygona nie była ani "dzieweczką niewinną", ani bojowniczką przeciw tyranii, była precyzyjnym studium spokojnego fanatyzmu i samozaparcia. Talarczyk jako Kreon był samurajem i Herodem z jasełek, Brejdygant w małej stosunkowo roli Hajmona, starał się mierzyć zbyt wysoko. Rajewski jako strażnik był znowu z jakiejś zupełnie innej sztuki. Barycz zagrał Eteoklesa najbardziej deklamacyjnie, z dobrym gestem, ale bez ekspresji. I każdy właściwie grał inaczej i wciąż coś innego. Wszyscy chcieli pokazać bardzo wiele: reżyser, scenograf, aktorzy. I znowu okazało się, że za dużo - to za mało. Że zabrakło miejsca dla Aischylosa i Sofoklesa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji