Słodkie osiemdziesiąte (fragm.)
Przed kilkunastoma dniami, w dzienniku telewizyjnym pojawiła się lubiana i ceniona Joanna Szczepkowska. Poprosiła gospodynię studia o użyczenie na chwilę prezenterskich prerogatyw, po czym - błyskawicznie wchodząc w rolę - przekazała widzom lapidarny komunikat: "czwartego czerwca skończył się u nas komunizm". Na spikerkę-debiutantkę skoczyli natychmiast z rozmaitych stron kpiarze podszczypując ją niekiedy dobrotliwie, niekiedy po chamsku. I zbagatelizowano zdarzenie wcale nie tak bagatelne. Albowiem nieoczekiwany występ Szczepkowskiej powinien mieć swoje konsekwencje. Może akurat nie dla komunizmu - bo to zjawisko, jakkolwiek je definiować - nie podlega myśleniu magicznemu i nie sczeźnie pod wpływem zaklęcia z telewizora, nawet tak sugestywnego. Ale dla teatru konsekwencje powinny być całkiem istotne, a pewnie i trochę bolesne. Oto pewien sposób uprawiania sztuki scenicznej osiągnął, jak się zdaje, swój, pułap.
PRZECIEŻ LATA CAŁE głównym zadaniem teatru nie pozbawionego ambicji politycznych było artykułowanie takich emocji - narodowych, moralnych, światopoglądowych - których zniewolone społeczeństwo wyrazić inaczej nie było w stanie. Teatr grał więc rolę zastępczego wiecu, zastępczej gazety, zastępczego klubu dyskusyjnego. A najchętniej zastęp-czego kabaretu politycznego, gdzie zakazane treści przekazywało się w formie aluzji, alegorii, mrugnięcia okiem. Władza pewną miarę nieprawomyślności tolerowała nawet chętnie (zgodnie z teorią wentyla), ale nadwyżki konfiskowała bezlitośnie, bądź ingerując w tekst, bądź zdejmując całe widowiska. Politykowanie na scenie było rodzajem pokera: kalkulowaniem, jak daleko można się posunąć i do jakiego kamuflażu się uciec, by błysnąć odwagą, zdobyć aplauz widowni i nie narazić się na ingerencje. Wytworzyła się cała szkoła tego typu hazardu, szkoła, której, nawyków niełatwo będzie się pozbyć. Nie tak dawno widziałem przedstawienie, którego twórcy nieomal z dnia na dzień aktualizowali i wyostrzali dialogi usiłując sprostać otwartości wyzwolonej przez Okrągły Stół. Za wszelką cenę wchodzili w nieustający konkurs na bojowość.
I oto właśnie takie wyścigi stały się nieco absurdalne. Jeśli Joanna Szczepkowska najspokojniej do kamery dziennika sunie najstraszliwsze bluźnierstwo jakie można zafundować ex-establishmentowi - to żaden politykujący teatr już jej nie przelicytuje. Szczyt został zdobyty. Oczywiście czas jakiś można grać na przyzwyczajeniu i starych emocjach, one jednak szybko i gwałtownie będą stygnąć.
Teatr musi zatem rozstać się z hołubioną tak długo funkcją namiastki życia publicznego. Musi uczyć się inaczej bawić widzów, już bez dokopywania "onym" (i dobrze, żeby pamiętał, iż nie oznacza to koniecznie bezmyślnego, grubiańskiego humorku). Musi uczyć się na nowo sztuki opowiadania fabuł i sztuki przedstawiania żywych ludzi zamiast martwych tez, prawdziwych przeżyć w miejsce teoretycznych idei. Musi szukać nowych obszarów tematycznych. Wśród nich nie powinno pewnie zabraknąć polityki, ale traktowanej już inaczej: teatr winien zdobyć się na ukazywanie świata w jego komplikacjach, bez uproszczeń, na stawianie trudnych pytań i nieunikanie odpowiedzi niepopularnych, pozbawionych szans na łatwy aplauz.
Oto pakiet pobożnych życzeń na nadchodzące lata. Każdy teatr może je sobie, rzecz jasna, formułować na własną modłę, także w zupełnie inny sposób - niemniej świadomość potrzeby wyzwolenia sceny spod terroru funkcji zastępczych jest chyba dość powszechna "Myślę, że nadszedł czas - pisze do publiczności swoich "Sweet Fifties" Andrzej Strzelecki - w którym mogę zwrócić się do Szanownych Państwa z prośbą, aby nie oczekiwali Państwo w teatrze na tę prawdę, której miejsce jest gdzie indziej. Kiedy prawda będzie tam, gdzie być powinna - w teatrze będziemy się nią bawić, będziemy nią manipulować w zbożnych, słusznych, humanistycznych celach. Nam bowiem wolno to robić, bo konsekwencje naszej gry z rzeczywistością są beztrosko znikome. Teatr jest wszak miejscem dobrowolnego spotkania ludzi po obu stronach rampy, którzy o świecie wiedzą to samo, ale bywa, te to samo widzą inaczej."
ZABAWA SZTAFAŻEM EPOKI
Rewia "Słodkie lata pięćdziesiąte" spełnia powyższe zapowiedzi w sposób doskonały. Nie udaje żadnej "obiektywnej prawdy" na tytułowy temat, przeciwnie, traktuje tę, skądinąd wyjątkową przecież epokę, całkowici pretekstowo. Stroje panów na przykład nie są socrealistyczne ani w formie, ani w treści, reprezentują raczej styl humpreyowsko-bogartowski. Muzyka Juliusza Loranca, to też bardziej amerykańskie "swinging fifties" niż o Nowej to Hucie piosenka. Nieprzypadkowo także jeden z głównych songów programu ma prowokacyjny refren "Ameryka, Ameryka!", nieprzypadkowo podstawowym elementem choreografii znakomitego Janusza Józefowicza jest stepowanie; fakt, że w całkiem nieoczekiwanych funkcjach.
Strzelecki najwyraźniej bawi się sztafażem epoki. Znakomicie postrzega granicę, wzdłuż której socrealizm przytyka do surrealizmu i z nieskrywaną frajdą tę granicę przekracza. Sięga do uwielbianych wtedy plakatowych symboli pracy i buduje z nich wieloobsadową, ruchowo-pantomimiczną etiudę. Po czym nadaje jej w spektaklu niewiarygodną szybkość, a precyzja wykonawców doskonale potrafi spotęgować wszechogarniający idiotyzm takiej mechanicznej apoteozy. Rozbiera na elementy banalną scenkę z tamtej epoki - choćby młodzieżowe zebranie - obnażając i groteskowo wyostrzając główne mechanizmy sprawcze; strach, lizusowską gorliwość, tyranię demagogii. Niewymyślny, by tak rzec - oswojony, ówczesny obrazek wpycha znienacka w absurd, w świat zdeformowanej łże-logiki czający się nieustannie pod idyllą "słodkich pięćdziesiątych". Ba, pozwala sobie nawet na pure-nonsensowe impresje wokół kwestii tak mało sweet, jak specyficzne, ówczesne metody śledcze. Co zresztą, podejrzewam, nie ujdzie mu bezkarnie: doczeka się jeszcze głosów oburzenia i zarzutu niewczesnych żartów nie licujących z powagą tematu.
Będzie to wszakże zarzut z miejsca chybiony, w spektaklu Rampy doprawdy nie idzie o świadectwo czy o pełny obraz przeszłości. Idzie o zabawę, o granie dziwnościami tamtej oszalałej epoki, o spojrzenie na nią oczami ludzi pozbawionych wobec niej sentymentów, bo nieobecnych jeszcze wtedy na świecie. Andrzej Strzelecki unika w tym przedstawieniu kaznodziejstwa, do którego ma predylekcję i które mu wytykałem przy okazji jego poprzedniej pracy -"Cabaretro". W "Sweet Fifties" ton serio zjawia się tylko na chwilę: w takiej przedziwnej, końcowej apostrofie do pokolenia rodziców dysponujących nawet w swoich aberracyjnych czasach kapitałem entuzjazmu - choćby do roztrwonienia. Dziś to deficytowy towar. Ale poza tym krótkim zmąceniem tonu jest przede wszystkim świetne widowisko: witalne, radosne, celnie zaprojektowane i fenomenalnie wykonane. A także znakomicie przyjęte.
W obrębie niewielu dni dwukrotnie zdarzyło mi się być na premierach tak gorąco aplaudowanych: w Rampie i w sali im. Młynarskiego w Teatrze Wielkim na premierze zespołu Janusza Wiśniewskiego. (Przy czym na obydwu spektaklach żywiołowo cieszyła się młodzież siedząca na schodkach, stojąca pod ścianami; zaproszeni w krzesłach reagowali bardziej powściągliwie.) W gruncie rzeczy premiery te były jakoś do siebie podobne. Były to widowiska, w których tekst odgrywał co najwyżej rolę wspomagającą, widowiska dające upust kreacyjnej wyobraźni w dość luźnych granicach tematycznych. Widowiska, mówmy szczersze, treściowo nieolśniewające. O ile wszakże w Rampie było to z góry założone, o tyle w drugim przypadku niemiłosierny kontrast między zadęciem komentarza a samym produktem zatruwał znacznie czysto formalną przyjemność oglądania spektaklu.